Zbliżała się piąta rano. Część mieszkańców górniczych miasteczek Rydułtowy i Pszów k. Wodzisławia Śląskiego zbudził brzęk szklanek i talerzy – nic wielkiego, codzienność, kiedy żyje się nad schodzącą coraz głębiej kopalnią. To często jak budzik dla mężów, ojców i synów, którzy mają na ranną zmianę. Ci, którzy mieli na późniejszą, obracali się na drugi bok i spali dalej. Ale niedługo.
Rydułtowy. Wstrząs bujał meblami
Kopalnia „Rydułtowy”, imienniczka miasta, która żywi 2 tys. osób i ich rodziny, fedruje już 1250 m pod ziemią. Trochę nieswojo zrobiło się po ósmej, kiedy kolejny 3–4-sekundowy wstrząs zaczął „bujać” meblami. Wtedy już prawie nikt nie spał, choć wciąż wszystko mieściło się w normie. Nic nadzwyczajnego, bywało gorzej. Ale spokojny sen pierzchnął i wyostrzyła się czujność.
Potem okazało się, że siła magnitudy czwartkowego porannego wstrząsu, który przeszedł w fazę tąpnięcia, wynosiła 2,8 w skali Richtera. Faktycznie, bywało gorzej. W latach 2005–19 w kopalni notowano już tąpnięcia od 3,2 do 3,8 st. Kiedy Richter dochodzi do czwórki, jak to było w katowickim „Wujku”, tąpnięcie wywołane wstrząsem przyrównuje się do niewielkiego trzęsienia ziemi. Do już silniejszych tąpnięć, dochodzących prawie do 5 w skali Richtera, dochodziło w kopalniach Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi w Lubinie.
Według Wyższego Urzędu Górniczego w kopalniach węglowych rejestrowanych jest rocznie ok. 1500 wstrząsów (powyżej 1,7 Richtera) odczuwalnych i rejestrowanych na powierzchni. Większość z nich nie powoduje negatywnych skutków pod ziemią i „na wierchu”, jak to się na Śląsku wśród kamratów mówi.
Górnicy intuicyjnie i doświadczalnie czują siłę zagrożenia i wiedzą, które z nich można ewentualnie zlekceważyć, ale ja przeżyłem sam pod ziemią kilka wstrząsów – przy pierwszym prawie zrobiłem w gacie, a przy kolejnych nie było dużo lepiej. Nagle wszystko wokół wpadało w trzęsiączkę, ruszało się, trzeszczało i zgrzytało... żeby w ułamku sekundy uspokoić się jak gdyby nigdy nic.
Czytaj też: 900 metrów pod ziemią
Tąpnięcia w kopalniach są najgorsze
Ale bywa, że silniejsze wstrząsy doprowadzają do tąpnięć. Obrazowo mówiąc: wszystko, co jest na górze, zwala się w pustą przestrzeń po wybranym węglu, wydrążonych chodnikach... Zwala się. I nie ma zmiłuj. Miliony ton górotworu toczą się z kosmiczną prędkością właśnie w tę lukę, w to miejsce, w przestrzeń kilkudziesięciu–kilkuset metrów. Wszystko po drodze i pod nim przestaje istnieć.
Tąpnięcia to jedno z większych zagrożeń górniczych, ale inicjuje też łańcuch zupełnie dodatkowych tragicznych zdarzeń: uwalnia metan ze skał, mała iskra powoduje jego wybuch, ten momentalnie rozgrzewa podziemia do 1000–1200 st. C, to inicjuje wybuch pyłu węglowego i zapala węglowe ściany. Ogniwa w tym łańcuchu mogą być poplątane, ale w efekcie dochodzi do tragedii.
Wstrząs i tąpnięcie nie zawsze są wyrokami dla tych pod ziemią. Oni to wiedzą i chociaż z wyostrzoną uwagą, to jednak zachowują spokój. Tak jak ci na powierzchni.
Kiedy jednak w okolicach kopalni zaczęły lądować helikoptery Lotniczego Pogotowia Ratunkowego – powiało grozą. Niepokój rósł coraz bardziej po wieści, że górnicy, którzy stawiali się na kolejną zmianę, są zawracani do domów.
Kopalnia w czwartek nie fedrowała. Zostali tylko ratownicy i specjaliści od górnictwa, potrzebni do wspierania akcji. Taka decyzja zwykle zwiastuje najgorsze.
Czytaj też: Metan – cenny truciciel
Wizja zagrożenia mieszka w tyle głowy
Pierwsze komunikaty głosiły, że do wstrząsu doszło 1150 m pod ziemią i że w zagrożonym rejonie pracowało 58–78 górników. Nie była to zmiana wydobywcza, ale konserwacyjno-naprawcza. W mig pod kopalnią zaczęły gromadzić się przerażone rodziny. Już tak mają, że wizja niebezpieczeństwa, chociaż oswojona, mieszka w tyle ich głowy, budzą się z nią i zasypiają, a każdy zwyczajny, nudny dzień jest dniem szczęśliwym.
Choć z dołu zaczęli wyjeżdżać górnicy z pierwszej grupy, a 11 z nich trafiło do szpitala, zatrważająca była informacja, że z 48 kamratami nie ma kontaktu. – To był moment. Wielki huk, światła pogasły, zapadła ciemność... – relacjonuje jeden z górników, który został wydobyty na powierzchnię.
„Rydułtowy”, należąca dzisiaj do Polskiej Grupy Górniczej, fedrująca w tym miejscu od 1806 r., wydobywająca najlepszy w kraju węgiel energetyczny, zawsze uchodziła za kopalnię bezpieczną. Jeśli jakąkolwiek podziemną kopalnię, schodzącą coraz niżej i niżej, można tak określić. W każdym razie w ostatnich latach wypadki śmiertelne liczono tu na palcach jednej ręki. W 2019 zginął górnik właśnie w wyniku wstrząsu, rok później inny, przysypany węglowymi skałami. Ot, górniczy podziemny los i tyle.
Ale wszyscy tu pamiętają, że kilkanaście kilometrów w linii prostej znajdują się kopalnie Jastrzębskiej Spółki Węglowej: „Zofiówka” i „Pniówek”, w których wiosną 2022 r. doszło do niewyobrażalnych tragedii. Pod ziemią poległo prawie 30 hajerów. Poległo, bo śmierć znalazła ich w czasie pełnienia służby. Górnicy wiedzą, że codziennie w podziemnych korytarzach czai się niebezpieczeństwo, ale muszą oswoić strach. Mój znajomy, który w 2006 r. otarł się o katastrofę w rudzkiej kopalni „Halemba”, mówi, że kiedy podejmuje się decyzję o powrocie na dół, trzeba ze wszystkich sił wypierać obrazy, głosy, dźwięki i wszystko to, co przypomina tamte sekundy, minuty i godziny, kiedy zdarzyło się nieszczęście. Kiedy czekało się na ratunek. – Inaczej nie miałbym po co zjeżdżać, inaczej tylko zwariować.
Czytaj też: Koniec kopalni odkrywkowych?
Od tragedii dzieliły ich sekundy i milimetry
Ale te obrazy, głosy i dźwięki pozostają wśród bliskich. Czasami bardziej wyłażą, czasami się kryją, ale są zawsze. Wiele górniczych rodzin z Rydułtów na szczęście zna te niepokoje z opowieści mężów i synów, sąsiadów, z mediów śledzących dzień po dniu tragedię sąsiedzkich jastrzębskich kopalń sprzed dwóch lat. Dzisiaj zostały dotknięte tym strachem, poznały jego zapach i już go nie zapomną. Już wiedzą, że nie wszyscy wrócili do domu. I że tym razem los był dla nich samych łaskawy.
W miarę trwania akcji ratowniczej napływały dobre wieści. W godzinach popołudniowych prezes PGG Leszek Pietraszek uspokajał. Śmigłowce LPR, 20 zespołów ratownictwa medycznego na powierzchni i kilkadziesiąt zastępów ratowników górniczych pod ziemią to dużo, ale niekoniecznie oznacza, że doszło do najgorszego. Takie są standardy współczesnych akcji ratowniczych.
Gdyby nie ten jeden, czwartkową akcję w „Rydułtowych” można byłoby nazwać jedną z najszczęśliwszych w polskim górnictwie. Nie doszło do wypływu metanu, do eksplozji pyłu węglowego... Cudem nie pojawiła się inicjująca iskra. Od tragedii mogły dzielić górników sekundy i milimetry. Dwa lata temu w „Pniówku” i „Zofiówce” tego cudu zabrakło. Przed chwilą dotarła smutna wiadomość, że jeden z górników wydobytych na powierzchnię zmarł w szpitalu.
Czytaj też: Tragedia w Bogdance. Śmierć pod ziemią jest inna
Ale inny dziękuje za cud, który dla niego się wydarzył. Pan Artur Drzazga mówi, że widocznie musi jeszcze coś dobrego zrobić dla ludzi, choć i tak razem z żoną pomagają bezdomnym. Z potrzeby serca i na chwałę bożą. – Widocznie muszę jeszcze coś dobrego zrobić dla Boga i ludzi.
Ze wzruszenia płacze i tuli do siebie żonę. Gdy dowiedziała się o wypadku, napisała dramatyczny post w mediach społecznościowych. Prosiła internautów, by razem z nią wymodlili cud, by jej mąż wrócił szczęśliwie do domu (donosi Renata Cius-Rassel, katowicki oddział „Faktu”). I Pan Bócek wysłuchał.
Znowu odzywa się pytanie o cenę wydobycia polskiego węgla. I nie chodzi o tę liczoną w złotówkach – państwo tych złotówek będzie nadal dosypywać w miliardy, spokojna głowa. Chodzi o inną cenę.
Bo jeśli jest tak, że gdy ginie jeden człowiek, to ginie wraz z nim cały świat, to rodzinie jednego z tych górników właśnie zawalił się świat.
Ostatnie doniesienia Reutersa: „akcja ratunkowa została wznowiona po wstrzymaniu prac ze względu na wzrost aktywności sejsmicznej”. Szczęść im Boże.