Wyznania nawróconego katechety
Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”
JAKUB HALCEWICZ: – Prawie ćwierć wieku temu spotkaliśmy się w liceum – jako katecheta i uczeń. Z katechezą w Polsce zawsze był problem?
CEZARY GAWRYŚ: – Dla mnie to była przygoda. Pracowałem jako redaktor katolickiego pisma „Więź” i marzyłem o studiowaniu biblistyki. Gdy pojawiła się okazja, podjąłem zaoczne studia. A gdy po sześciu latach je skończyłem, dowiedział się o tym mój proboszcz i nazajutrz po egzaminie zaproponował pracę w warszawskim liceum. Zawsze chciałem być nauczycielem, zgodziłem się. Był 2000 r.
Warto było?
Kiedy przychodziło niedzielne popołudnie i przygotowywałem sobie lekcje na poniedziałek, a miałem je z trzema klasami, to żona mówiła: „Ty chyba tę swoją młodzież bardziej kochasz niż nas”. Byłem bardzo zaangażowany. Pracowałem tak przez dwa lata. Zrozumiałem, na czym polega problem z lekcjami religii: to obojętność uczniów. Kiedy udało mi się ich czymś zaciekawić, nawiązać osobistą relację, to już dalej szło.
W pierwszej klasie skład był mniej więcej reprezentatywną próbką społeczeństwa – jedną czwartą stanowili wierzący i praktykujący, gotowi słuchać i pogłębiać wiedzę. Reszta pochodziła z rodzin katolicyzmu kulturowego – rodzice byli prawdopodobnie ochrzczeni, brali ślub kościelny, ale potem niekoniecznie praktykowali. Było w nich wiele krytycyzmu. Postrzegali instytucję Kościoła i jej relację z demokratycznymi władzami państwowymi przez media i przez pryzmat wypowiedzi biskupów. A ci ostatni przyjmowali pozycję roszczeniową – że Kościołowi się coś należy, skoro wcześniej komunistyczne władze coś mu odebrały. Kościół czuł się współtwórcą transformacji i niepodległości, a politycy uważali, że muszą mu to wynagrodzić.
I to wszystko siedziało w młodzieży licealnej?