Od pracownika do niewolnika
Dlaczego zepsuliśmy naszą pracę? Mówi „Polityce” szef PIP. A Polacy czekają na gejmczendżer
JULIUSZ ĆWIELUCH: – Czy jest jakieś przysłowie o pracy, które pan szczególnie lubi?
MARCIN STANECKI: – Bez pracy nie ma kołaczy. To lubię, bo w nie wierzę.
Wielu ludzi w nie kiedyś wierzyło. Ale to było w czasach, kiedy mieliśmy jeszcze inspekcję pracy.
Ciągle ją mamy. Ale rozumiem, że to taka dziennikarska prowokacja, że inspekcja jest, ale nie działa i będę się musiał teraz tłumaczyć dlaczego.
I będzie się pan tłumaczył?
W sumie to nie będę, bo zanim zostałem szefem tej instytucji, poznałem ją od podszewki. Zaczynałem w niej pracę właściwie od samego dołu. Zaliczałem w niej wzloty i upadki. I muszę panu powiedzieć, że byłem również świadkiem, jak gasła, co zresztą było jednym z powodów mojego odejścia. Choć wcześniej, starając się o posadę w inspekcji pracy, dwa i pół roku walczyłem, żeby mnie w niej zatrudniono. Do inspekcji przychodziłem w 2001 r., w czasach kiedy było 10 chętnych na jedno miejsce. Kandydaci przechodzili analizę psychologiczną, musieli wykazać się wszechstronnością, np. napisać artykuł do prasy na temat wypadku, który mieli skontrolować. Same testy trwały kilka godzin. Ale się zawziąłem, bo czułem, że to praca moich marzeń. Pomagasz ludziom i jeszcze ci za to płacą. I po tym wszystkim ja, chłopak ze Skierniewic, zostałem inspektorem pracy. Wszyscy znajomi mi zazdrościli. A później odszedłem.
Dziś na dziesięć wakatów w inspekcji jest jeden chętny.
Może proporcje nie są aż tak dramatyczne, ale obsadzanie wolnych etatów rzeczywiście idzie mozolnie, mimo że wiąże się z poluzowaniem dawnych wymogów. Kiedy obejmowałem stanowisko szefa Państwowej Inspekcji Pracy, młodszy inspektor zarabiał 5300 zł brutto. Właśnie udało mi się podpisać porozumienie płacowe, w którym zaoferowałem pracownikom 20-proc.