Pierwsze loty za płoty
Boom na drony w Polsce. Dla pilotów to był rok przełomu. Ale chyba nie o taki przełom im chodziło
Port Lotniczy im. Chaszczowej Łąki to drugie po Okęciu lotnisko w Warszawie. Oczywiście oficjalnie takiego lotniska nie ma, ale wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi. To łąki pomiędzy Mostem Grota-Roweckiego a Centrum Olimpijskim.
W piątek 12 grudnia rano ruch w Porcie Lotniczym im. Chaszczowej Łąki był spory. Łąka jest bez opłat, więc obowiązuje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Instruktorzy ze szkoły dronowej byli pierwsi, więc lepszy kawałek tym razem przypadł im. Instruktorzy założyli odblaskowe kamizelki, zaczęli rozstawiać drogowe pachołki, żeby oznaczyć strefę lotów. A na koniec wyciągnęli statki powietrzne. Na szkoleniu standardowa mieszanina praktyki z teorią. „Dużo gadania, mało latania” – jak krzywdząco komentują niektórzy na forach internetowych. Ale prawda jest taka, że lotnictwo nie wybacza błędów. A przepisy lotnicze drogi na skróty.
Wszystkim, co waży do 250 g, latać można po internetowym szkoleniu i bez formalności. Wystarczy jednak, że coś waży więcej niż 2,5 tabliczki czekolady i zaczyna się urzędnicza droga przez pozwolenia. Latanie poza zasięgiem wzroku to już właściwie heroizm. Tym bardziej że z końcem grudnia ważność straciły stare scenariusze takich lotów, a jeszcze 17 grudnia nie było nowych. Oczywiście dla cywilów, bo wojsko lata po swojemu. Dla właścicieli dronów był to więc rok przełomowy, ale nie o taki przełom im chyba chodziło. W 2025 r. państwo polskie z fazy wyrozumiałości płynnie przeszło do fazy karalności z grzywnami od 4 do 10 tys. zł. Jak choćby za lot bez zgłoszenia w cyfrowej aplikacji, co kiedyś najczęściej uchodziło na sucho.
W efekcie niektórzy na szkoleniu zdają się wiedzieć więcej, niż mogłaby na to wskazywać deklarowana praktyka. Ale słuchają karnie. To jeden z efektów ubocznych zaostrzenia przepisów.