We współczesnej Polsce wystąpienia teologa katolickiego z Kościoła, czyli apostazja, to wielka rzadkość. Ale w powszechnej historii chrześcijaństwa bynajmniej. Zarówno w pierwszych wiekach po Chrystusie, jak i dzisiaj nie brakuje zażartych sporów o to, czy Jezus jest Bogiem i jak to rozumieć. W naszych czasach teologia, zwłaszcza na Zachodzie, interesuje się przede wszystkim Jezusem człowiekiem, Jezusem historii, a Chrystusa wiary pozostawia religii i emocjom.
Współczesnym wiernym na ogół trudno zrozumieć ten rozdział, tak jak kiedyś trudno im było pojąć naukę Kościoła o Chrystusie – chrystologię – opartą na dogmacie o Trójcy Świętej, czyli trzech Osobach jednego i tego samego Boga. Niektórzy chrześcijańscy purytanie obawiali się, że pod tym dogmatem przemycono do chrześcijaństwa wielobóstwo. Od szesnastu wieków Kościół głosi Jezusa Chrystusa, Boga-Człowieka. Głosi Go razem, a nie oddzielnie: Jezus historii sobie, Chrystus religii sobie. Za świętym Pawłem Kościół powtarza, że jeśli ten Chrystus, Syn Boży, nie zmartwychwstał po ukrzyżowaniu, to chrześcijanie uczestniczą w oszustwie i są oszustami, gdy wzywają innych do nawrócenia. Zmartwychwstanie daje chrześcijanom nadzieję na zbawienie i życie wieczne; jeśli go nie było, zbawienia nie ma, co oznacza, że wiara chrześcijańska jest pozbawiona sensu.
Chrześcijanie wierzą w zmartwychwstanie i pragną zbawienia. Muszą odrzucić poglądy, które przeczą boskości i zmartwychwstaniu Jezusa, bo inaczej przyznaliby, że żyją zatrzaśnięci w świecie absurdu. Ale czy na pewno? Czy odsunięcie na bok dogmatu o boskości i Trójcy czyni chrześcijaństwo absurdem? Czy Jezus historii nie może inspirować kolejnych pokoleń do dobrych rzeczy i czy to nie wystarczy, by przyznać mu wybitne miejsce w dziejach? Wielu współczesnych chrześcijan, w tym artyści i uczeni, duchowni i teologowie, podejmuje te pytania. Dochodzą często do innych wniosków niż doktryna Kościoła, ale nie wszyscy przestają uważać się za chrześcijan. Dobry Człowiek Jezus – Syn Człowieczy, lecz nie Boży – pozostaje dla nich wzorem do naśladowania.
W Polsce też są tacy chrześcijanie. Głośne wyjścia z kapłaństwa Stanisława Obirka i Tadeusza Bartosia to ważny znak, że i u nas zdarzają się chrystologiczne wątpliwości. Tomasza Węcławskiego jego dociekania teologiczne doprowadziły jeszcze dalej niż do zrzucenia sutanny, bo do apostazji, czyli porzucenia wiary chrześcijańskiej. W Polsce rośnie liczba wystąpień z Kościoła, choć nie jest to fenomen masowy (patrz artykuł Joanny Podgórskiej „Wyznanie niewiary”, POLITYKA 6).
Kościół rzymskokatolicki dopuszcza możliwość apostazji, choć uważa ją za grzech ciężki obarczony karą ekskomuniki. W 2006 r. kardynał Julian Herranz, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Tekstów Prawnych, określił warunki uznania opuszczenia Kościoła za akt apostazji. Warunki są spełnione, jeśli wierny podjął „wewnętrzną decyzję odstąpienia od Kościoła katolickiego”, jeśli tę decyzję wprowadzi on w życie i zewnętrznie zamanifestuje oraz jeśli odpowiednie władze kościelne przyjmą jego decyzję do wiadomości.
Na marginesie zauważmy, że kard. Herranz zostawia apostacie jakby uchyloną furtkę. Zaznacza, że decyzja o odejściu od Kościoła nie zrywa fundamentalnej więzi z Kościołem, której znakiem jest chrzest, a apostata musiał być przecież ochrzczony. Ta uchylona furtka nie cieszy apostatów, bo czują się jak w kafkowskiej matni: Kościoła po prostu nie da się opuścić. Dlatego niektórzy apostaci żądają, by ich wykreślić z księgi chrztów. Ale „kwestia wykreślania apostatów z księgi chrztu to nie jest największy problem, z którym musi się zmierzyć Kościół” – zauważa ks. Artur Stopka z „Gościa Niedzielnego”. Słusznie, bo Kościół powinien umieć odpowiedzieć na to nieznane w dawnych wiekach wyzwanie, jakim jest apostazja na życzenie, akt determinacji wystawiającej na próbę nie tylko władzę kościelną, lecz także wspólnotę wiernych.
Rękoczyny w imię Pana
A zarówno Kościół organizacyjnie, jak i wierni emocjonalnie i intelektualnie często jednak nie radzą sobie ze zjawiskiem apostazji, a już szczególnie z takimi odejściami jak apostazja Węcławskiego. Bo na dodatek dokonał on jej tak, by nie było cienia wątpliwości, że sprawę głęboko przemyślał: w obecności proboszcza swej parafii i dwóch świadków. Dokładnie tak, jak wymaga Kościół. Rzecznik kurii poznańskiej ks. dr Maciej Szczepaniak zaznaczył, że tym samym teolog „zaciągnął karę ekskomuniki” oraz że poglądy Węcławskiego „od dłuższego czasu budziły poważne wątpliwości co do ich zgodności z nauczaniem Kościoła”. Nie wyjaśnił, czy Węcławskiego informowano o tych wątpliwościach.
Kiedy sprawa nabrała rozgłosu, ks. prof. Paweł Bortkiewicz, dziekan teologii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, zapowiedział, że twórczość Węcławskiego zostanie sprawdzona pod kątem zgodności z nauką Kościoła. A ma on w dorobku blisko 30 książek i mnóstwo artykułów. Jego podręcznik chrystologii („Chrystus naszej wiary”, 1988) jest bardzo popularny wśród studentów tak samo jak autor (ponoć nie wyobrażają oni sobie, by jego książki zniknęły z listy lektur akademickich). Pierwsza książka Węcławskiego wyszła w 1981 r. Następne ukazywały się w krótkich odstępach czasu, budząc duże zainteresowanie katolickiej inteligencji. Węcławski pełnił ważne funkcje w Kościele, był m.in. dziekanem teologii UAM. Jak to możliwe, by w tej sytuacji ewentualne błędy teologiczne przeszły niezauważone? A może ich nie było lub nie odbierano ich jako błędy, lecz owoc swobodnych i niezależnych dociekań teologa? Sposób rozstrzygnięcia przez Kościół sprawy Węcławskiego – teologa powie coś ważnego o kondycji polskiego katolicyzmu, lecz zapewne na ów finał trzeba będzie poczekać.
Ale najbardziej pasjonujące jest teologiczne sedno tej sprawy. Węcławski jako chrystolog pyta o Chrystusa: kim jest Jezus Chrystus, co to znaczy, że jest Bogiem i człowiekiem, jak rozumieć Jego relację z Bogiem Ojcem i Duchem Świętym? Wspomnieliśmy, że z tymi fundamentalnymi dla wiary chrześcijańskiej pytaniami Kościół zmagał się od pierwszych wieków chrześcijaństwa. Tak w zażartych sporach wypracowywał doktrynę chrystologiczną, która wiernych obowiązuje do dzisiaj. O co chodziło w tych dyskusjach i polemikach kończących się nierzadko rękoczynami i zamieszkami ulicznymi? (I nie ma się co dziwić, bo ostatecznie chodziło przecież o zbawienie).
Otóż ludzie chcieli wiedzieć, w co mają wierzyć, by nie zmarnować szansy zbawienia wyborem złej, czyli fałszywej, heretyckiej, chrystologii. Pisarz chrześcijański Grzegorz z Nyssy notował, że w Konstantynopolu szykującym się do soboru w IV w. o kwestiach teologii dyskutowali wszyscy, sprzedawcy płaszczy, właściciele kantorów, sprzedawcy jedzenia: „Jeśli zapytasz o pieniądze, ten odpowie ci dysertacją o Zrodzonym i Niezrodzonym; jeśli pytasz o cenę chleba, odpowiedzą ci: Ojciec jest większy od Syna; jeśli zauważysz, że kąpiel jest dobra, łaziebny ci zadeklaruje, że Syn jest z niebytu”.
Historyk starożytności prof. Ewa Wipszycka w znakomitym dziele „Kościół w świecie późnego antyku” przypomina, że ten opis jest karykaturą arian. Ich chrystologię Kościół odrzucił i potępił. Zachowała jednak żywotność – arianami nazywali krytycy katoliccy i protestanccy ruch braci polskich kwitnący w Rzeczpospolitej w XVI–XVII w. Do chrystologii Ariusza wrócimy poniżej, bo wywarła potężny wpływ na formowanie się doktryny chrześcijańskiej. Pamiętajmy, że nie była jedyna. W pierwotnym Kościele, na jego obrzeżach i poza nim, roiło się od dziesiątków sekt gotowych bronić do ostatka (prawda = zbawienie!) własnych poglądów o boskości Jezusa. Ich członkowie mieli zwykle takie same praktyki religijne, wyznawali te same zasady etyczne, nawet wyglądali i nosili się podobnie, za to różnili się radykalnie swoimi chrystologiami.
W miarę, jak krzepła oficjalna nauka Kościoła o Jezusie Chrystusie, słabły wpływy koncepcji odrzuconych. Nowy i silny impuls chrystologiczny wyszedł z XVI-wiecznej reformacji, a w naszych czasach spory o Chrystusa przybrały zupełnie nową szatę – naukową, niczym nieskrępowaną myślowo i wolną od obelg, pomówień i wyklinań typowych dla polemik wczesnochrześcijańskich. Największy wkład w tej nowożytnej chrystologii ma protestantyzm, ważne miejsce zajęła w niej współczesna teologia i filozofia prawosławna, ale poszukiwania odżyły też w Kościele rzymskokatolickim.
Wiedza o Jezusie czy o Chrystusie?
Co zdaje się różnić nurt współczesny od dysput u początków Kościoła to to, że wtedy na wokandzie była przede wszystkim boskość Jezusa, a teraz niezależna teologia koncentruje się raczej na Jego historyczności. Tendencja ta ma nawet swoją nazwę – jezulogia, dla odróżnienia od ortodoksyjnej chrystologii. Jezulogia ignoruje kwestię boskości Jezusa. Nie to ją interesuje, lecz tło i skutki społeczno-religijno-historyczne jego wystąpienia. W ten nurt badań wpisuje się Tomasz Węcławski. Ukazuje on, jak w okresie popaschalnym (po śmierci i zmartwychwstaniu) postępował proces uznawania Jezusa za Boga.
Węcławski sugeruje, że był to błędny kierunek. Na osobę Jezusa, radykalnego reformatora religijnego i etycznego, narzucano obraz Boga, bo takie miało być oczekiwanie pierwotnego Kościoła. Tymczasem Jezus albo wcale tego ubóstwienia nie chciał, albo rozumiał je inaczej, niż głosi Kościół. W jednym z wykładów dostępnych w Internecie na witrynie Pracowni Pytań Granicznych, którą Węcławski założył na UAM w 2006 r. i którą do dziś kieruje, czytamy: „Nawet Boże imiona teologii objawionej powinniśmy zgodnie z duchem radykalnego apofatyzmu [przekonanie, że o Bogu łatwiej powiedzieć, czym nie jest, niż czym jest] porzucić, skoro dopiero kiedy przestajemy się z nimi wiązać, może się wypełnić to, co one nam obiecują: doświadczenie Bożej obecności”.
Teolog zwraca uwagę na język religijny. Możemy go tak używać, że zamiast zbliżać, oddala nas od sacrum, od osobistego z nim spotkania. A przecież to ono, a nie abstrakcyjne formuły, są esencją wiary. Przeniesienie na Jezusa symboli boskich może nas od Niego odgrodzić. Węcławski nie chce komentować swej apostazji, odsyła do wykładów w Pracowni. Nie wiemy więc, jak by się dziś sam określił: czy uważa się nadal za chrześcijanina. Możliwe, że tak. Teolog odrzucił pewien obraz Jezusa, ale może nie Jezusa jako orędownika pewnego przesłania. Odrzucił pewną interpretację paschy, ale nie doświadczenie, które ona wyraża.
Dziesięć lat temu Węcławski tak pisał w katolickim miesięczniku „Znak” (nr 521): „Kiedy patrzę na życie Jezusa, nie widzę Boga jako Boga, ale jako żywego człowieka. Kiedy patrzę na Jego śmierć, nie widzę Boga jako Boga, ale jako umarłego człowieka. Kiedy patrzę na Jego zmartwychwstanie, nie widzę Boga jako Boga, ale jako zwycięstwo tego życia nad śmiercią”.
Imiona Jezusa
A jak Jezus widział samego siebie? Wymowna jest tu ewangelia według św. Marka. Uważa się, że powstała ok. 60 r. po Chr., a więc przed innymi ewangeliami dopuszczonymi przez Kościół i stosunkowo niedługo po wydarzeniach, które opisuje. Ma to dla współczesnych teologów istotne znaczenie, bo zdaniem niektórych ta ewangelia jest być może bardziej autentycznym źródłem wiedzy o Jezusie, mniej obrobionym teologicznie dla celów Kościoła. To znaczące, że Węcławski sporządził własne tłumaczenie właśnie ewangelii Marka i umieścił tekst na witrynie swej Pracowni Pytań Granicznych jako materiał pomocniczy dla tych, którzy chcą poznać jego chrystologię, jego odczytanie Jezusa Chrystusa. Otóż u Marka Jezus – imię to po hebrajsku (Joszua) znaczy „Jahwe [Bóg] zbawieniem” – nazywa siebie 14 razy Synem Człowieczym (ben adam). A nadaje temu tytułowi treść pokornej, pełnej miłości służby człowiekowi.
Ale i w tej, i w innych ewangeliach – szczególnie u Jana – są inne określenia. Rzucają inne światło na rabina z Nazaretu. U Marka Jezus pyta uczniów, za kogo Go uważają, i nie przeczy, kiedy Piotr nazywa Go Mesjaszem, a więc oczekiwanym przez Żydów Królem. A kiedy żydowski arcykapłan powtarza później to samo pytanie: Czy ty jesteś Mesjasz?, Jezus odpowiada: Jam jest, a wy ujrzycie Syna Człowieczego siedzącego na prawicy Boga i przychodzącego z obłokami nieba (przekład Czesława Miłosza). „Jam jest” brzmi w uchu wyznawcy judaizmu jak imię Boże w Biblii hebrajskiej: „Jestem, który jestem”. Właśnie św. Jan przypisuje w kilku miejscach Jezusowi te same słowa: „Jam jest”. Z tej ewangelii ma więc wynikać, że Jezus objawił się jako Bóg (Syn Boży) i że tak siebie postrzegał – jako Boga/Syna Bożego. „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” – mówi u Jana. A w ewangelii Mateusza Szymon Piotr odpowiada Jezusowi: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego.
Pierwsi chrześcijanie nie szczędzili Jezusowi tytułów: Syn Boży, Zbawiciel, Nowy Adam, Słowo/Logos. Miały one przekonać Żydów, że Jezus jest tym, którego zapowiada Biblia hebrajska. A wykształconych w świecie helleńskiego racjonalizmu – że chrześcijaństwo jest do pogodzenia z filozofią grecką. Nazwy nadawane Jezusowi były zaczynem przyszłej chrystologii. Spośród różnych możliwości interpretacji przekazu ewangelii wybierano jedne, inne odrzucano.
Dla pierwszych chrześcijan Jezus był przede wszystkim Mesjaszem (hebr. Masziah, gr. christos, naznaczony przez Boga). W Nowym Testamencie to określenie występuje ok. 500 razy. Bardzo często (ok. 150 razy) pojawia się określenie Pan (gr. kyrios), dające Jezusowi status równy Bogu. Ale który tytuł mówi o tajemnicy Jezusa najwięcej? Nie było to jasne.
Jak hartowała się ortodoksja
Wątpliwości dręczące umysły chrześcijan dostrzegł biskup Ariusz (ok. 256–335), potępiony przez Kościół twórca jednej z najbardziej wpływowych chrystologii. Nie był głupcem. Skoro Pan został stworzony przez Ojca i zrodził się fizycznie z kobiety, rósł i mądrzał, cierpiał i umarł – rozumował Libijczyk Ariusz – to niepodobna, by był równy nie-poczętemu i nie-dostępnemu śmierci Bogu Ojcu. Jedność Ojca z Synem nie jest całkowita. Miejsce Syna jest w Trójcy niższe niż Ojca, a Ducha – niższe niż Syna. Taka chrystologia broniła czystości chrześcijańskiego monoteizmu, idei Jednego Doskonałego Boga Stwórcy, ale kosztem radykalnego ograniczenia boskości Jezusa. Ok. 300 biskupów zgromadzonych na tzw. soborze ekumenicznym w Nicei (dzisiejsza Turcja) w 325 r. potępiło naukę Ariusza.
Sprzyjający chrześcijaństwu rzymski cesarz Konstantyn życzył soborowi „rozplątania węzła niezgody” w imię ochrony jedności Kościoła, a po anatemie nakazał w edykcie wrzucanie w ogień pism Ariusza i karanie ścięciem tych, u których by je znaleziono. Do naszych czasów dotrwały zaledwie 3 listy Ariusza i fragmenty jego dzieła „Thalia”; jego poglądy znamy z polemik. Ariusza skazano na zesłanie. Sobór nicejski uchwalił także wyznanie wiary chrześcijańskiej – credo, które podtrzymuje, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, współistotnym (to znaczy mającym tę samą naturę) Ojcu, który dla zbawienia ludzi stał się człowiekiem, został umęczony i zmartwychwstał.
Credo nie ucięło jednak sporów. Termin „współistotny” – greckie homouzjos – nie występował w biblijnych tytułach Jezusa. Był określeniem bardziej technicznym niż teologicznym – wziętym ze słownika greckiej filozofii. Tym samym Kościół wstąpił na drogę budowy doktryny przez definicje dogmatyczne. Wielu biskupów podzielało wątpliwości co do „współistotności”. Zamieszanie było tak wielkie, że sam cesarz Konstantyn przeszedł do obozu wątpiących. Ariusz i jego zwolennicy doczekali się zwolnienia z zesłania i chwilowej rehabilitacji.
Nauka Ariusza nadal przykuwała umysły. Odżył pogląd kapłana i teologa z II w. Sabeliusza (znany też jako modalizm i monarchianizm), że Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty to tylko trzy „modusy”, sposoby udzielania się Boga jedynego, a nie trzy jego osoby. Kościół uznał, że sabelianizm przekreśla wiarę chrześcijan w Jezusa jako Boga Zbawiciela, i odrzucił go. Z kolei diakon Aecjusz wystąpił w połowie IV w. z poglądem jeszcze bardziej radykalnym: Syn nie jest współistotny Ojcu, lecz różni się od Ojca całkowicie (tzw. anomeizm).
Mamy więc w tym momencie historii doktryny następujące frakcje: obrońców credo nicejskiego (współistotny), anomeistów, a do tego zwolenników poglądu, że Chrystus/Słowo jest we wszystkim podobny do Ojca (gr. homojuzjos – jedna literka różnicy!) i homejczyków głoszących, że Jezus jest doskonale podobny (gr. homojos) do Ojca. A w latach 60. IV w. pojawiła się nauka biskupa Apolinarego z Laodycei o tym, że Chrystus nie miał ludzkiej duszy: jego zasadą życiową był Logos/Słowo Boże, które zajęło w nim miejsce ducha. A skoro tak, to cierpień Jezusa nie należało rozumieć dosłownie, co mogło nieść ulgę tym wyznawcom, którzy nie godzili się z myślą, że Jezus Bóg cierpiał. Ale ceną za tę ulgę było dopuszczenie, że Jezus nie był w pełni człowiekiem: miał ciało, ale bez ludzkiej duszy.
Walka na dwa fronty
Walka na chrystologie szła więc w tych kluczowych czasach na dwa fronty: Kościół sprzeciwiał się i naukom negującym czy pomniejszającym boskość Jezusa i naukom negującym jego człowieczeństwo. W tamtej epoce bardzo popularne były idee gnostyczne: to, co Boskie, nie może mieszać się ze światem materii, ciało jest więzieniem ducha, Bóg nie może w niczym i w żaden sposób być człowiekiem. Gnostycyzm nie mógł się zgodzić na Boga-Człowieka.
Ale jak pogodzić boskość i człowieczeństwo w osobie Jezusa? Jak mają się w nim do siebie te dwie natury? I czy Marię Żydówkę można nazywać Matką Bożą? Mnich Nestoriusz (IV/V w.), słynny kaznodzieja, wolał nazywać ją Matką Chrystusa lub Matką Człowieka, bo twierdził, że termin Matka Boża nie bierze pod uwagę człowieczeństwa Chrystusa. Nestorianizm zinterpretowano jednak jako de facto podważenie ortodoksyjnego obrazu Jezusa. Nestoriusz odrzucał kult dzieciątka jako bałwochwalstwo, a zatem brał w cudzysłów ludzką stronę Boga-Człowieka. Na soborze powszechnym w Efezie (431 r., obecnych 200 biskupów) naukę „bluźniercy” Nestoriusza potępiono, a jego wygnano do Egiptu – sam nigdy nie uważał się za heretyka. Zjednoczenie Syna z Ojcem (tzw. unia hipostatyczna) sprawia, że Maria Panna może być nazywana Rodzicielką Bożą – orzekł Kościół, co pozwoliło dalej rozwijać się popularnej wśród ludu pobożności maryjnej.
Na soborze powszechnym (ponad 500 biskupów) w Chalcedonie pod Konstantynopolem w 451 r. po bardzo burzliwych obradach przyjęto wyznanie wiary odrzucające naukę tzw. monofizytów (Chrystus ma jedną naturę – boską, w której rozpływa się jego natura ludzka). Ekstremiści monofizyccy, wyznawcy tzw. doketyzmu, zaprzeczali, że Jezus w ogóle miał ciało, cierpiał i umarł na krzyżu. Credo chalcedońskie głosi, że „jeden i ten sam Chrystus Pan, Syn Jednorodzony ma być uznany w dwóch naturach bez pomieszania, bez zamiany, bez podziału i bez rozłączenia”. Obie natury są zjednoczone w jednej osobie, ale zachowują swoje odrębne właściwości: „Bóg prawdziwy, prawdziwy człowiek”. Chrystologia chalcedońska stara się wykazać, że Chrystus nie jest mniej ludzki przez to, że jest Bogiem, ani mniej boski przez to, że jest człowiekiem.
Credo Chalcedonu natrafiło we wschodnim cesarstwie na silną opozycję monofizycką, ale skonsolidowało urzędową kościelną naukę o Jezusie Chrystusie. „Poprzez zachowanie różnicy natur Chalcedon zamyka rygiel przed jakimkolwiek ograniczaniem człowieczeństwa Jezusa”, napisze kard. Christoph Schoenborn w swym wykładzie chrystologii „Bóg zesłał Syna swego”. Na zachodzie chrześcijanie przyjęli i bronili raczej credo chalcedońskiego niż nauk monofizytów. Mimo ostrych prześladowań monofizyci przetrwali do dziś i mają swoje antychalcedońskie Kościoły zwane starowschodnimi (jakobicki, koptyjski, etiopski, ormiański).
Credo nicejskie i chalcedońskie to dwa filary kościelnego odczytania Osoby Jezusa Chrystusa. Bóg jest Ojcem, Syn jest współistotny Ojcu, czyli jest tym samym jedynym Bogiem objawionym we wcieleniu Syna Bożego, Jezusa Chrystusa. Dwóm naturom Syna, boskiej i ludzkiej, odpowiadają dwie wole: boska i ludzka. Te teologiczne formuły wypracowane na starożytnych soborach przyjmują katolicy, protestanci i prawosławni. Ogromny wysiłek włożony w zbudowanie kościelnej ortodoksji na temat Jezusa Boga-Człowieka sprawił, że Chrystus stał się centrum nowej religii, wokół którego obraca się do dziś życie chrześcijańskie.
Lecz sam Chrystus koncentrował się na Bogu. Zwracają na to uwagę współcześni liberalni badacze i teologowie i wracają jakby do początku sporów o boskość Jezusa. Chcą wrócić do źródeł wiary, ale bez ulegania iluzjom wynikającym z pułapek języka czy z monopolizowania prawdy. Tacy radykalni uczniowie Jezusa też mogą się łudzić, że ów powrót do podstaw wiary jest w ogóle możliwy po 2 tys. lat od Jezusa historii. Tak czy inaczej, nasz brat Jezus, Bóg i/lub Człowiek, wciąż inspiruje bardzo wielu ludzi. Także niewierzących.