Nocą niektóre szpitale dziecięce przypominają obozy dla uchodźców. Rodzice śpią na podłodze albo na leżakach. Ciasno. Zwłaszcza w dużych miastach. W Warszawie w latach 90. zlikwidowano połowę miejsc pediatrycznych, przewidując niż demograficzny. Przyszedł wyż i wielka migracja do stolicy. Brakuje pieniędzy na remonty. Warunki bywają koszmarne. Dla tych, którzy są tu pierwszy raz, szokiem bywa już izba przyjęć. Tłum na korytarzu, kolejka, brak krzeseł, ludzie oparci o ściany, a potem wędrówka od okienka do okienka i pani pytająca o PESEL, mimo że dziecko ma gorączkę: takie są procedury. Gorzej, gdy na ten chaos nałoży się sfrustrowany „czynnik ludzki”, który w żadnym wypadku nie powinien być lekarzem, a już na pewno nie pediatrą.
Relacja Elizy:
Był listopad ubiegłego roku. Mąż zadzwonił, że nasza córeczka, 4,5-letnia Weronika, skarży się na bóle brzucha. Była blada, płakała, leciała przez ręce. Kiedy wieczorem atak się powtórzył, zadzwoniliśmy po karetkę. Sanitariusze zaproponowali, że zawiozą nas na dyżur do szpitala, ale żebym się przygotowała na nieprzyjemne przyjęcie, bo „tu już tak mają”. Pielęgniarka zaprowadziła nas do gabinetu, gdzie po chwili zjawiła się pani doktor. Od początku bardzo zniecierpliwiona. Ostrym głosem kazała powiedzieć, co się stało. Gdy próbowałam wyjaśnić, zaczęła krzyczeć, żeby rozebrać dziecko. Robiłam to powoli, bo mała była obolała i senna. Znów krzyk, że wszystko robię za wolno. Po chwili w pokoju pojawiło się paru innych pracowników izby w roli gapiów, wymieniali między sobą komentarze i śmiali się z mojego zdenerwowania. Pani doktor aktywnie w tej wymianie uczestniczyła.