Kiedy dziewięć lat temu pisałam tekst o HIV, zarażone dzieci były jeszcze bardzo małe. Ich matki to głównie narkomanki, jak matka Wiktorii, którą Marek Kotański z Monaru zabrał ze szpitala rękami bez rękawiczek, ku zdumieniu personelu. Bo HIV/AIDS budził wtedy paniczny lęk, więc pielęgniarki podchodziły do małej w gumowych rękawicach okutane w fizelinę jak kosmitki. Kotański zawiózł Wiktorię do jednej z wolontariuszek, młodej pięknej dziewczyny. Przywiozłem ci dziecko, powiedział. Została jej córką na zawsze. Wyszła za mąż, urodziła drugie. Mała dorosła.
Narkomanki zostawiały, bywało, dzieci w szpitalu, podrzucały rodzinie albo po prostu o nich zapominały, jak matka Wiktorii, która zostawiwszy ją w wózeczku w parku, poszła wieczorem w miasto. Na wózek z wyziębionym dzieckiem natknął się ktoś przypadkowo. Wiktoria była bodaj pierwszym przysposobionym dzieckiem z HIV w Polsce.
Niektóre narkomanki po urodzeniu dziecka zyskiwały motywację do leczenia i zgłaszały się z małym do Monaru. Jeśli dziewczyna była silnie uzależniona i samotna, to skutek takiego leczenia był przeważnie mizerny. Chore dziecko było zbyt dużym obciążeniem dla zniszczonej fizycznie i psychicznie matki. Nikt tych dzieci początkowo nie chciał, bano się ich. Jedna z dorosłych już dziewczyn opowiada, że miała w rodzinie zastępczej oddzielny kubek, talerz, pościel i spała w kuchni odizolowana od reszty domowników.
Sądy także patrzyły na przysposobienia podejrzliwie: tyle jest dzieci w sierocińcach, dlaczego ktoś chce właśnie takie z HIV? W tekście przed dziewięcioma laty pisałam o małym Eryku porzuconym przez matkę, z trudem uratowanym przed śmiercią przez Szpital Zakaźny w Warszawie przy ul. Wolskiej. Młoda, wykształcona kobieta złożyła w sądzie wniosek o ustanowienie jej rodziną zastępczą dla Eryka.