Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Krzywe domy

Trójmiasto walczy z biedą

Pan Roman spał na działkach. Dzis ma własny dom z ogródkiem. Fot. Krzysztof Mystkowski/KFP Pan Roman spał na działkach. Dzis ma własny dom z ogródkiem. Fot. Krzysztof Mystkowski/KFP
Trójmiasto stało się poligonem. Testuje się tu dwa całkowicie odmienne sposoby walki z biedą i patologią: tworzenie gett i budowanie oaz.

Gdynia w tym roku zakończy budowę dwóch nowych bloków socjalnych. Miasto będzie dysponowało w sumie blisko 640 lokalami socjalnymi, z czego 530 będzie skupionych w ośmiu budynkach. Lokatorom już użytkowanych, gdy podają adres, zdarza się usłyszeć westchnienie: „o Jezu!”. Zły adres to piętno.

 

W Gdańsku na 448 lokali socjalnych 100 mieści się w hotelowcach, reszta jest rozproszona. Ale miasto przymierza się do powiększenia gettowego zasobu. – W każdym z takich hoteli – mówi Piotr Olech, socjolog z Pomorskiego Forum na rzecz Wychodzenia z Bezdomności w Gdańsku – można stworzyć cudowne warunki, ale tylko na chwilę. Większość rzeczy zostanie zniszczona lub rozkradziona. W takich zgrupowaniach nie pomoże nawet armia pracowników socjalnych. Sopot idzie pod prąd. – Oblicza biedy są różne – podkreśla Anna Jarosz, dyrektorka MOPS w Sopocie. – Jej przyczyną może być niezaradność, niepełnosprawność, uzależnienie, zdarzenie losowe. Każda z sytuacji wymaga innego podejścia, innych narzędzi.

Wiceprezydent miasta Paweł Orłowski: – Staramy się dostosować mieszkania socjalne do przyczyn, które sprawiły, że ktoś korzysta z tego zasobu. Z doświadczenia wiemy: jeżeli ktoś na pograniczu wykluczenia społecznego znajdzie się wśród podobnych osób, to ma dużo mniejsze szanse, żeby stanąć na nogi.

Pani Joanna, zadbana trzydziestoparolatka z dwiema córkami, dostała mieszkanie w centrum kurortu – 58 m kw. (2 pokoje, kuchnia, łazienka), oazę, można powiedzieć. Kobieta 3 lata temu odeszła od męża tyrana. Psychol – określa ten typ człowieka pracownica socjalna. Nie pił, nie bił, ale demolował dom, zastraszał, poniżał Joannę przy dzieciach. „Wyp... lę ją przez balkon, młodszą, ładniejszą mamusię znajdziemy”– mówił do dziewczynek. Gdy wchodził do pokoju, córki chowały się pod stół, za tapczan. Młodsza nie jadła, starsza przeciwnie – zajadała stres, tyła. Joanna za radą kuratora sądowego zgłosiła się do punktu interwencji kryzysowej, a potem do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Sopocie. Mieszkanie było na teściową, więc musiała stamtąd odejść. Najpierw do mieszkania interwencyjnego, potem otrzymała socjalne. – Ono jest ważne jako wsparcie materialne – mówi Krystyna Kalańska z MOPS. – Ale nie mniej istotne było wsparcie psychologiczne i prawne, bo osoba poddawana przemocy szybko traci poczucie własnej sprawczości.

Prócz prawnika i psychologa MOPS ma obecnie także własnych doradców zawodowych. Joanna kiedyś pracowała w przedszkolu, a po godzinach dorabiała sprzątaniem. Gdy zaczęła chorować, utraciła posadę. Została skierowana do prac interwencyjnych. Następnie za sprawą MOPS (program „Przyszłość w twoich rękach”) ukończyła półroczny kurs masażu, potem już samodzielnie następne kursy, również – na prawo jazdy. To jej posag na nowe życie. Załatwia formalności, by uruchomić własną firmę. Lada moment się usamodzielni.

Co by było, gdyby wraz z dziećmi zamiast do oazy trafiła do socjalnego getta? Czy Joanna znalazłaby w sobie chęć nauki, czy dziewczynki okrzepłyby psychicznie, mając za sąsiadów awanturników takich jak ojciec? Fakt, Joanna miasto sporo kosztowała. Ale czy koszt nie byłby większy, gdyby została klientką pomocy społecznej na wiele lat, może na zawsze? Jaki wzór wyniosłyby z domu wtedy jej córki?

A co byłoby z panem Romanem, niepełnosprawnym ruchowo, niemłodym już mężczyzną? Z zawodu złotnik, odszedł z domu kilkanaście lat temu, nie mógł się zgodzić z bratową. Długo mieszkał na działkach. Zbierał złom i makulaturę. Potem trafił do schroniska dla bezdomnych w Gdańsku. Tam skierowali go do MOPS w Sopocie, gdzie prawnik pomógł mu napisać pismo do Urzędu Miasta. Po pół roku znalazł się pokój z kuchnią, łazienką i malutkim ogródkiem.

Dwa razy w tygodniu odwiedza go asystent osoby bezdomnej. Motywuje do zachowania czystości, przyrządzania posiłków. Uczy prostych nawyków. W schronisku nie musiał płacić czynszu, jedzenie miał podane pod nos, a tu trzeba się starać samemu.

Nie wszystko poszło jak z płatka. Początkowo u pana Romana zamieszkał kolega ze schroniska. Lubił alkohol, towarzystwo. Do akcji włączono straż miejską, miała nękać zgromadzenia pijaków. Kolega się wyprowadził. Z sąsiadami jakoś się ułożyło. – Poznali mnie, to inaczej patrzą – uważa pan Roman.

 

Sopot jeszcze niedawno miał swoją enklawę biedy i patologii. Pod adresem Zacisze 30, w dawnym biurowcu, mieściło się 18 pokoi ze wspólnymi toaletami na korytarzu. Najpierw były to lokale zastępcze dla mieszkańców domów przeznaczonych do remontu. – Standard: hamburskie slumsy – opisuje Ryszard Witkowski, naczelnik sopockiej lokalówki. – Zrobiła się z tego gigantyczna melina.

Mówiliśmy na to Manhattan, a sąsiedzi z osiedla: azyl – relacjonuje Grzegorz, szczupły, przystojny 25-latek, który się tam wychował. – Mówili o mnie: mieszka w azylu, co znaczyło, że jestem zły, złodziej, ćpun i na pewno nie pracuję. Mój pokój wyglądał klimaciarsko, jak sala w klubie, ale wstyd było przyprowadzić dziewczynę. Bo gdy chciała do kibelka, musiała przejść przez długi korytarz zastawiony szafami, butelkami po winie. Chwilami przychodziła myśl: wejść z butelką benzyny, żeby się zjarało.

Widział pijaństwo, awantury, trupy. Bo od denaturatu i rozpuszczalników nałogowi mieszkańcy Zacisza 30 dość szybko kończyli życie. – Na trzeźwo to byli bardzo mili ludzie, tylko strasznie od nich śmierdziało, lekarze z pogotowia czasem zakładali do nich maski – relacjonuje kobieta, której kuzyn również mieszkał w hotelowcu.

Dwa lata temu władze miasta zdecydowały się poddać budynek gruntownej przebudowie na mieszkania komunalne (z kuchniami i z łazienkami). Większość lokatorów hotelowca została rozsiedlona po różnych domach. I już to okazało się lekarstwem. Ci, którzy zalegali z czynszem, na wieść o czekającej ich poprawie losu regulowali zaległości. Halina Kańczewska z wydziału lokalowego: – Poczuli się potraktowani po ludzku.

Wtopili się w tło, czasem lepsze, czasem trochę gorsze. Dla Anny Jarosz, dyrektorki MOPS, nie ma w tym nic dziwnego: – Społeczność lokalna to olbrzymi zasób wsparcia dla ludzi w trudnej sytuacji. W getcie zawsze znajdzie się sąsiad, który powie: po co tyle wysiłku? Ja nic nie robię, a na chleb i tak muszą mi dać.

Grzegorz, 25-latek z azylu, mieszka teraz w pokoju z kuchnią i łazienką, niedaleko plaży. Mieszkanie dało mu życiowy impuls. Dostał je w momencie, kiedy szedł odsiedzieć wyrok. Starszemu bratu zawdzięcza, że na niego czekało. Nie chce zawieść brata. Jesienią 2008 r. znalazł pracę. We wrześniu zacznie naukę w zaocznym liceum, myśli o maturze. Mówi, że był diabelskim dzieckiem. Bo trójka rodzeństwa wyszła na ludzi. Wygląda na to, że Zacisze było wrzodem wyhodowanym przez urzędników i przez nich w końcu przeciętym.

Zdecydowały doświadczenia ze Straszynem. W połowie lat 90., kiedy w Sopocie jeszcze sądzono, że getto jest niezłym wyjściem, ktoś wpadł na pomysł, by wyeksportować część problemów do miejscowości, nomen omen, Straszyn w gminie Pruszcz Gdański. Miasto kupiło tam dawny biurowiec – 20 pokoi; wspólne sanitariaty i kuchnia. Początkowo urzędnicy nawet nie patrzyli, kogo tam kierują – matkę z dziećmi, alkoholika czy recydywistę po odsiadce. Refleksja przyszła z czasem. A wraz z nią wstyd. Teraz Straszyn to ostateczność. – Do Straszyna kierujemy tych, którzy nie chcą sobie pomóc – relacjonuje wiceprezydent Orłowski.

Zarządy wspólnot mieszkaniowych w domach, w których gmina ma lokale socjalne, nie są entuzjastami lokatorów specjalnej troski. Mogą co najwyżej prosić naczelnika lokalówki, by skierował do ich wspólnoty raczej ludzi niezaradnych niż uciążliwych. Potem, zdaniem pracowników socjalnych, dużo dobrego dla tych lokatorów robią sąsiedzi, zwłaszcza ludzie starsi, których w Sopocie jest sporo. Mają czas, wzorce i poczucie odpowiedzialności. Obserwują, reagują, pomagają zdiagnozować sytuację.

Piotr Olech z Forum na rzecz Przeciwdziałania Bezdomności podkreśla, że są kraje europejskie, w których tworzenie gett społecznych jest zakazane. Przyznaje też, że nie wszystkim ludziom z problemami można pomóc wyjść na prostą. W Danii funkcjonuje rządowy program „Krzywe domy dla krzywych egzystencji”. Owe krzywe egzystencje to przeważnie ludzie bezdomni uzależnieni od alkoholu lub narkotyków. Niewielkie tanie domki buduje się w jednym miejscu, ale jest ich nie więcej niż 8, po jednym na dwie osoby. Nie zatruwają życia innym, ale też nie pozostawia się ich własnemu losowi. Pracują tam z nimi psycholodzy i pracownicy socjalni. – W Polsce – mówi Olech – tworzymy krzywe domy dla normalnych egzystencji, ponieważ spora część ludzi w gettach socjalnych nigdy nie była poddawana profesjonalnym działaniom reintegracyjnym. Owszem, są pozytywne przykłady, ale to się nie odbywa w sposób systemowy.

Taki projekt to na przykład „Druga szansa”, realizowana w Warszawie przez Stowarzyszenie Otwarte Drzwi: w 2004 r. 10 osób bezdomnych – wiek od 20 do ponad 50 lat, różne historie życiowe, ale co najmniej 5 lat udokumentowanej bezdomności w Warszawie – otrzymało od dzielnicy Wola mieszkania socjalne rozproszone po różnych budynkach. Do remontu, choć urzędnicy chcieli dać gotowe do zamieszkania. – Nie o to chodziło – tłumaczy Anna Machalica, prezes stowarzyszenia. – Remont miał być prezentem dla miasta. No i takie mieszkanie bardziej się szanuje. Nie mówiliśmy sąsiadom, kim jesteśmy, że realizujemy projekt. Pojawialiśmy się jako ekipa remontowa.

Uczestnicy projektu wcześniej korzystali z porad psychologa, z różnego rodzaju terapii i szkoleń, żeby przygotować się do życia poza noclegownią, na własny rachunek. Bo noclegownia nie daje wzorca. Z owej dziesiątki dwie starsze osoby już zmarły, jedna wróciła do alkoholu, nie płaci i jest kłopot, ale pozostała siódemka trzyma się świetnie, dwie osoby podjęły studia, inni pozakładali rodziny. Od tego czasu mieszkania na tych samych zasadach otrzymało jeszcze ponad 30 bezdomnych. – Nie ma skarg ze strony lokatorów – mówi Anna Machalica. – Nawet jeśli uczestnicy projektu trafili do domów, gdzie jest jakaś patologia, to oni się w nią nie wpisali.

Piotr Olech z uwagą śledził echa pożaru w Kamieniu Pomorskim – chwilowy zryw spowodowany litością. W końcu napisał do jednej z gazet: „Tak jak przekazanie bezdomnemu mieszkania nie rozwiązuje problemów związanych z bezdomnością, tak zalanie pomocą materialną i mieszkaniową ludzi, którzy doświadczyli tej tragedii, nie rozwiąże ich problemów. Doświadczenie pokazuje, że bez długotrwałej i kosztownej pracy wielu specjalistów ludzie ci bardzo szybko stracą swoje nowe mieszkania”.

Takich, jak je określają urzędnicy, wielorodzinnych budynków socjalnych jest w Polsce 2639. Po pożarze w Kamieniu Pomorskim nadzór budowlany i straż pożarna skontrolowały 218 tego typu obiektów. Tylko w 82 nie stwierdzono zagrożenia pożarowego. Reszty nie sprawdzano. Uznano, że są stosunkowo nowe, przeszły wcześniej wymagane kontrole.

Jeśli nic się nie zmieni, będzie ich przybywać, bo to najprostszy i najtańszy sposób pomnożenia liczby mieszkań dla osób najuboższych. Ale także pomnożenia samej biedy, nieporadności życiowej i patologii.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Fotoreportaże

Richard Serra: mistrz wielkiego formatu. Przegląd kultowych rzeźb

Richard Serra zmarł 26 marca. Świat stracił jednego z najważniejszych twórców rzeźby. Imponujące realizacje w przestrzeni publicznej jednak pozostaną.

Aleksander Świeszewski
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną