To był ostatni pociąg. Osobówka z Warszawy do Piastowa. Miał jechać poprzednim, ale spóźnił się o minutę, bo szef jeszcze czegoś chciał. To, co wjechało pół godziny później, miało wytłuczone szyby, powyrywane świetlówki, a z okien powiewały szaliki kibiców Legii Warszawa. Był kwiecień 2002 r. Artur Mrozowski wsiadł do pierwszego wagonu, tuż za konduktorem, żeby było bezpieczniej.
Sąd Rejonowy dla miasta Warszawy kilka lat potem podkreśli w uzasadnieniu do wyroku, że akcja policyjna zorganizowana była zdumiewająco chaotycznie. Pociąg ujechał może z pół kilometra, gdy któryś z kibiców zaciągnął hamulec; ci najbardziej agresywni wysiedli, żeby świętować dalej, w terenie. Policja miała czekać na następnej stacji. Ale stało tam tylko dwóch miejscowych funkcjonariuszy. – Posiłki przyjechały po jakichś piętnastu minutach – opowiada Artur Mrozowski. – W większości spokojni policjanci. Poza dwoma, którzy dostali nasz wagon.
Pasażerowie byli wściekli; noc, już z godzina spóźnienia. Policjanci z grupy posiłkowej kazali ludziom wysiąść. Mrozowski zapytał, czy może go jeszcze uderzą. Dostał pałką w brzuch. Zgiął się, więc zaraz potem dostał pałką w twarz. Kazali położyć się na peronie.
Anna N. jechała tym pociągiem z dwojgiem dzieci. Też wsiadła do pierwszego wagonu, żeby było bezpieczniej. Krzyknęła z okna, żeby policjanci zostawili w spokoju człowieka, ale jeden z nich odwrzeszczał, żeby siedziała cicho, bo jej dzieci zabiorą. Opowie to wszystko w sądzie. Wtrącił się i Jacek B., niecenzuralnie. Potem w sądzie doda, że czuł się w obowiązku, bo Artura znał z widzenia, z Piastowa.