Na stole przykrytym wykrochmalonym na sztywno obrusem siostra przełożona Maria Czech rozkłada architektoniczne plany i rysunki. Ceglane ściany nowego klasztoru przykryto już dachem. W refektarzu stoi las stempli podpierających świeżo zrobiony sufit. Małe cele klasztorne z wnęką na łazienkę nie mają jeszcze drzwi, są jednak w wykuszach okna podzielone na kwatery. Spomiędzy dachów starego miasta przebija się Brama Opatowska, wieża kościoła św. Michała, czworobok dawnej synagogi przy ulicy Żydowskiej. Klasztor znajduje się na najwyższym wzniesieniu sandomierskiej skarpy z historyczną zabudową miasta.
Opowieść o planach przerywa telefon. Siostry właśnie rozpoczęły różaniec, odbiera przełożona. – Bierzemy Kubusia od razu – usłyszały siostry przytłumiony głos z korytarza. Popatrzyły na przełożoną pytająco. – Kuba ma sześć lat i za godzinę będzie miał operację. Dzwonił jakiś zapłakany mężczyzna, chyba ojciec.
– W naszych modlitwach jest miejsce dla wszystkich – zapewnia siostra Maria. – Odsunęłyśmy się od świata, ale nie od jego problemów. Może nawet wiemy o świecie więcej niż ci, którzy tkwią w nim po uszy? Z tak dużej odległości lepiej widać cały ten zgiełk, który większość z ludzi nosi w sobie. Z pułapkami przekonania, że trzeba coraz więcej mieć, by poczuć, że się jest.
Siostry też muszą mieć – budowa nowego klasztoru pochłonie nawet 10 mln zł. Inwestycję rozłożoną na kilka lat rozpoczęto z dobrym słowem. Wszystko, co udało się zrobić, zawdzięczają ofiarności ludzi. Bywa trudno. Może nie aż tak, że trzeba się zastanawiać, co włożyć do garnka, ale pytania, jak zapłacić rachunek z wodociągu czy elektrowni, już się pojawiały. Za każdym razem siostra Maria otwierała koperty, wyciągała rachunek, a potem siadała z wrażenia: pięć tysięcy?