Rośnie ono przy ul. Wejnerta w Warszawie, obok posesji nr 19 a (dzielnica Mokotów), na terenie należącym do miasta stołecznego, konkretnie Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami.
To nie jest byle jakie drzewo, ale piękny, rozłożysty buk, co najmniej pięćdziesięcioletni. W sytuacji, kiedy warszawskie drzewa, zwłaszcza lipy, kasztanowce, ale także klony umierają stojąc, piękny, zielony buk jest wartością nieocenioną w centrum Mokotowa.
Kilka lat temu jakiś analfabeta przyrodniczy, zero wiedzy, odciął drzewu potężny konar. I poszedł sobie, nie zabezpieczając drzewa przed infekcjami. Drzewo walczyło z chorobą, ale jej uległo, wdał się grzyb. Zawiadomiłam ochronę środowiska, przyjechał patrol, wycięto kawał pnia, czymś pomazano z lekka. I tyle. Dwa lata temu (z okładem) zobaczyłam, że to na nic, drzewo znów choruje. Zaczęłam szukać kogoś, kto pomógłby mi je uratować. Zadzwoniłam do WWF Polska, największej światowej organizacji ekologicznej. - Niestety, takimi sprawami się nie zajmujemy - usłyszałam. Zaalarmowałam dzielnicę. Ówczesna wiceburmistrz Mokotowa obiecała mi, że sprawą się zajmie osobiście i oddzwoni przed końcem tygodnia. Nie zadzwoniła do dziś. Wydział Ochrony Środowiska na Mokotowie korespondował ze mną mailowo przez kilka dni. Podobno nawet ktoś stamtąd obejrzał drzewo. I na tym się skończyło, palcem nawet nie kiwnął nikt. Nie ich działka?
Choroba postępowała. Spróbowałam interweniować wyżej, zadzwoniłam do Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody. Następnie do samego magistratu. Władza się zmieniła, obecna jest otwarta na świat i ludzi, nie tak jak miniona, pisowska. Byłam pełna nadziei, że los drzewa, zieleni, powietrza w Warszawie leży władzy PO na sercu. Odesłano mnie do wiceprezydenta Jarosław Kochaniaka, który odpowiada z urzedu za ekologię.