Do 30 razy sztuka
Magda Linette: do 30 razy sztuka. Dlaczego jej droga w górę była długa
Tegoroczny Australian Open miał dać odpowiedź na pytanie, czy Iga Świątek umocni swoje panowanie w kobiecym tenisie. Liderka rankingu nie przebrnęła jednak czwartej rundy, ale polskie emocje wraz z tym nie zgasły. Swą notoryczną wielkoszlemową niemoc wreszcie przełamał Hubert Hurkacz, w finale debla znalazł się niespodziewanie Jan Zieliński, ale prawdziwą sensacją stała się Magda Linette, tenisistka z cienia, pogodzona, wydawało się, nawet z rolą rodzimej rakiety numer dwa: teraz za Igą, a wcześniej za Agnieszką Radwańską.
Po drodze do półfinału w Melbourne, w którym dzielnie opierała się porywistej sile Aryny Sabalenki (która ostatecznie sięgnęła po swego pierwszego szlema), Linette imponowała w kolejnych meczach, korzystając z tego, co od zawsze było jej znakiem rozpoznawczym: świetnego backhandu, nienagannego przygotowania fizycznego oraz umiejętności rozrzucania przeciwniczek po kątach kortu. – Aż do starcia z Sabalenką doskonale neutralizowała siłę gry rywalek. A poczucie, jakie musiało im towarzyszyć – że uderzają mocno, a piłka i tak wraca, na dodatek w kąśliwy sposób – jest niezwykle frustrujące oraz deprymujące – zwraca uwagę Radosław Szymanik, były trener męskiej reprezentacji.
Tak spektakularny wynik w turnieju wielkoszlemowym Magda Linette zaliczyła dopiero za 30. podejściem. Nigdy wcześniej nie grała nawet w drugim tygodniu zawodów tej rangi; szczytem jej osiągnięć była trzecia runda. Rankingową pozycję miała co najwyżej niezłą (ostatnio zakotwiczyła w piątej dziesiątce), co oznaczało z jednej strony pewność gry w najważniejszych turniejach, ale też konieczność sprostania na dość wczesnym etapie wyżej notowanym rywalkom. I choć zdarzały się zwycięstwa z przeciwniczkami z pierwszej dziesiątki, to na ogół Linette nie szła za ciosem.