Trwający ponad miesiąc wakat na stanowisku trenera piłkarskiej reprezentacji Polski dobiegł końca. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Cezary Kulesza postawił na Jana Urbana, czyli tego, który od początku był faworytem większości rodzimych dziennikarzy i ekspertów futbolowych. Urban jest w środowisku powszechnie lubiany, ma duży urok osobisty, lubi skracać dystans, a kariera, jaką zrobił w latach 90. jako napastnik w lidze hiszpańskiej, nie przyprawia go o poczucie wyższości. No i nie wypadł z zawodu od ładnych kilkunastu lat, choć po dobrym początku – mistrzostwo i Puchar Polski z Legią Warszawa – ostatnio długo pracował w Górniku Zabrze, ligowym średniaku.
Prezes Kulesza rozkoszował się faktem, że wybór selekcjonera to jego autonomiczna decyzja, przeciągał wybór, sugerował głęboki namysł i analizę kandydatur, jednak nie raczył ujawnić kryteriów, które brał pod uwagę. Nie ogłosił też konkursu na autorski pomysł, jak wydobyć z kryzysu reprezentację, poważnie zagrożoną brakiem awansu na przyszłoroczny mundial. Trenerka to zawód obciążony wysokim ryzykiem bezrobocia, na rynku podaż przeważa nad popytem, niejeden zagraniczny fachowiec z niezłym dorobkiem był do wzięcia, jednak z przecieków wynikało, że Kulesza skłaniał się ku „opcji polskiej”. Jedyny rodzimy szkoleniowiec, który z powodzeniem radzi sobie na obczyźnie, to Maciej Skorża (z Urawa Red Diamonds wygrał azjatycką Ligę Mistrzów), propozycję od prezesa dostał, ale odmówił. Inni mają za słabą markę, by interesowali się nimi zagraniczni pracodawcy. Urban również.
Miękkie kompetencje nowego selekcjonera mają pomóc w skłonieniu do powrotu Roberta Lewandowskiego. Jednak żeby ten strzelał dla nas gole, ktoś musi mu dograć piłkę. Tymczasem problemem Urbana, tak jak każdego, który znalazłby się na jego miejscu, jest marna jakość kandydatów do reprezentacji.