Od 1989 r. wszystkie „bratnie kraje” bloku radzieckiego przechodziły transformację ustrojową, ale żaden – tak radykalnej jak NRD. Polacy, Węgrzy, Litwini przebudowywali swoje państwo od wewnątrz, wyłaniając nowe elity, na własny rachunek popełniając błędy i odnosząc sukcesy. Natomiast enerdowcy niemal z dnia na dzień otrzymali nie tylko gotowy ustrój Republiki Federalnej, ale i zachodnich opiekunów, którzy przejęli kluczowe stanowiska w administracji, gospodarce, sądownictwie i szkolnictwie wyższym.
Nie było żadnych planów jednoczenia dwóch organizmów państwowych, wybrano wariant najszybszy. Nie tyle zjednoczenia dwóch równorzędnych podmiotów, ile przystąpienia NRD do Republiki Federalnej na mocy artykułu 23, który później został zmieniony tak, by nie było wątpliwości, że nie dotyczy terenów za Odrą i Nysą.
Ten wariant pozwalał na natychmiastowe wprowadzenie zachodnich struktur administracyjnych i włączenie enerdowskich instytucji – jak choćby kolei – do zachodnioniemieckich. Połączono nawet obie armie, choć tylko śladowo. Z 36 tys. oficerów enerdowskiej NVA do Bundeswehry przyjęto 3200. Natomiast sprzęt złomowano, sprzedano bądź rozdano – trafił również do USA jako materiał ćwiczebny. Lepiej się upiekło enerdowskim policjantom: zatrzymano na służbie aż 60 proc. vopos (NRD-owskich policjjantów ludowych).
Po zjednoczeniu w byłej NRD nasilił się proces depopulacji: spadł i tak niski przyrost naturalny, a nie udało się zahamować migracji na zachód. Według najnowszych danych codziennie przenosi się na zachód, głównie do Bawarii i Hesji, 140 osób. Od zjednoczenia wschód stracił 1,5 mln ludzi, a od 1945 r. – bez mała 5 mln! I końca nie widać.
Dwa światy
O ile łatwo można było narzucić zachodnie instytucje i – nie zawsze najlepszych – zachodnich ekspertów, o tyle trudniej było przeprowadzić zjednoczenie mentalne. Niemiecki pejzaż medialny najlepiej pokazuje dwie różne społeczności. Berlin jest wciąż podzielony na zachodnią strefę wpływów słabnącego „Tagesspiegla” i wschodnią domenę „Berliner Zeitung”. Renomowane zachodnie tytuły, jak „Frankfurter Allgemeine”, „Spiegel” czy „Zeit”, sprzedają się na wschodzie statystycznie do pięciu razy gorzej niż na zachodzie. Przyczyną jest podobno bardziej robotniczo-plebejski charakter byłej NRD, większe bezrobocie, brak nawyków obywatelskiego uczestnictwa w polityce i niechęć do debat uważanych za kłótnie lub gadanie po próżnicy.
Nie ma w Niemczech zgody co do tego, czy zjednoczenie gospodarcze jest sukcesem, czy porażką. Pięć lat temu były kanclerz Helmut Schmidt pogardliwie porównywał nowe landy z południem Włoch, „tyle że bez mafii”. Na pierwszy rzut oka była NRD przypomina dziś obiecywane przez Kohla „kwitnące krajobrazy”. Wydajność gospodarki wschodnioniemieckiej i standard życia są co prawda niższe niż na zachodzie, niemniej rezultaty są lepsze niż się powszechnie odczuwa, choć gorsze niż oczekiwano. Za grzech pierworodny gospodarczego zjednoczenia krytycy uważają przelicznik 1:1 (jedna marka zachodnia za jedną wschodnią) unii walutowej z 1990 r. Niesłusznie, powtarza Karl-Heinz Paqué, profesor ekonomii na Uniwersytecie w Heidelbergu. Dzięki tej relacji płace w nowych landach, o dwie trzecie niższe niż na zachodzie, dokładnie odpowiadały poziomowi wydajności enerdowskiej gospodarki.
20 lat po upadku muru Niemcy nadal nie są wewnętrznie zjednoczeni, narzekała w styczniu „Berliner Zeitung”. Zaledwie 22 proc. byłych enerdowców uważa się za rzeczywistych obywateli Republiki Federalnej, natomiast aż 62 proc. czuje się w stanie zawieszenia. Nic ich już nie łączy z NRD, ale też niewiele z republiką berlińską. Ale i to rozdwojenie nie jest dramatyczne. Zaledwie 11 proc. Niemców chciałoby powrotu NRD, za to aż 40 proc. nastolatków już w pełni utożsamia się z Republiką Federalną. Czyżby więc wystarczyło odczekać, by odeszło pokolenie pamiętające państwo Ericha Honeckera? Niezupełnie. 20 lat po zjednoczeniu na wschodzie następuje nieprzewidziany proces, który socjolożka z Dessau Regina Bittner nazywa „samouetnicznianiem się” byłych enerdowców, poczuciem trwałej odmienności od Niemców zachodnich.
Nostalgia o smaku wafla
Potoczne opinie o Niemcach wschodnich są skrajnie rozbieżne. Gdy po 1989 r. ossi runęli na zachód, komedie filmowe wyśmiewały ich nieporadność. Zarazem uchodzili za bardziej ruchliwych i przedsiębiorczych od sytych i wygodnych wessi. Również socjologowie nie byli zgodni. Po zjednoczeniu przyznawali enerdowcom ogromną mobilność – w końcu to oni masowymi ucieczkami na zachód wymusili zjednoczenie – ale gdy w końcu nadeszło, większość musiała dokładnie przenicować całe swoje życie. Zmienić wartości, zawody, przyzwyczajenia, pogląd na świat, a wielu także miejsca zamieszkania. Ci aktywni nadal ciągnęli na zachód. Ci, którzy pozostali u siebie, stali się imigrantami, nie zmieniając miejsca zamieszkania.
Dzisiejsze Niemcy wschodnie nie mają wiele wspólnego z dawną NRD. Pokoleniu 89 ani w głowie zakorzenianie się w tamtej przeszłości, dla nich „wschodniactwo” to nie kryptonim NRD i nostalgii za nią, lecz świadomość odrębnego doświadczenia z przestrzenią pośrednią, która powstała po zniknięciu NRD i niedotarciu jeszcze do zjednoczonych Niemiec. Ostdeutschland to hybryda, mówi Ina Dietzsch z berlińskiego Instytutu Etnologii Europejskiej. Trochę nostalgii tych, którzy nie potrafili się dostosować, ale także gotowość do ryzyka i kreatywność. Wschodnioniemiecka tożsamość staje się nawet rozpoznawalnym formatem handlowym – 20 lat po zjednoczeniu powracają reedycje byłych marek enerdowskich, od papierosów Caro i Trabantów, po wafle Schlagersüßtafel czy słodycze Zetti, poprzez enerdowskie gadżety, aż po filmy i pisma, żerujące na tutejszych klimatach mentalnych.
To fragment raportu „Sąsiedzi” publikowanego w 46 numerze POLITYKI. W kioskach już od 9 listopada lub w formie e-wydania.