Herman van Rompuy będzie przewodniczącym Rady Europejskiej, Catherine Ashton – wysokim przedstawicielem do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Tytuły te brzmią zawile, ale upraszczanie ich do prezydenta i szefa dyplomacji to wracanie do założeń traktatu konstytucyjnego, który Unia odrzuciła. W traktacie z Lizbony obie funkcje zostały okrojone: przewodniczący ma koordynować szczyty premierów i prezydentów w Brukseli – a nie zastępować ich w Waszyngtonie, Pekinie czy Moskwie; zaś przedstawiciel uzgadniać politykę państw Unii w kwestiach globalnych – a nie wyręczać europejskie stolice w ich własnej polityce zagranicznej. Format nominatów odpowiada randze urzędów, jakie mają objąć. Ale także potrzebom Unii.
Obok uprawnień traktatowych są bowiem bieżące wyzwania. Pierwszy przewodniczący Rady musi posklejać Europę po ośmioletnim kryzysie, a pierwszy wysoki przedstawiciel zbudować unijną Służbę Działań Zewnętrznych. W obu tych misjach zbyt duże ego, idące w parze z wielkim formatem politycznym, byłoby raczej przeszkodą niż atutem. Nieprzypadkowo Belga i Brytyjkę łączy skromność i dystans do siebie. – Nie zabiegałem o ten urząd – powiedział van Rompuy na pierwszej konferencji. Ashton zapytana, czy nie zawdzięcza stanowiska parytetowi płci, odparła: – Czy jestem chodzącym ego? Nie. Czy chcę, by widziano mnie wszędzie, jak wypowiadam się na każdy temat? Też nie. Oceniajcie mnie po tym, co zrobię, a sądzę, że będziecie państwo zadowoleni.
Na razie Europa nie jest zachwycona. Od Warszawy po Lizbonę prasa przyjęła nominacje z mieszaniną niedowierzania i rozczarowania, brytyjskie gazety, rozżalone przegraną Tony’ego Blaira, rozniosły je na strzępy. W ślad za nimi wybór van Rompuya i Ashton krytykuje także prasa amerykańska i azjatycka – im dalej od Europy, tym mniej osób rozumie, dlaczego po obietnicach wyłonienia rozpoznawalnych przywódców, Unia postawiła na nieznanego nawet w Europie Belga i Brytyjkę, której sława nie wykracza poza Londyn.