Trzęsienia w San Francisco w 1989 r. i w Los Angeles w 1994 r. miały prawie taką samą siłę (7 i 6,7 stopni w skali Richtera) i uderzyły w miasta podobnej wielkości jak Port-au-Prince. W obu zginęło łącznie 135 osób. Na Haiti nie znamy jeszcze liczby ofiar, ale prawdopodobnie przekroczy ona 100 tys. Zawaliło się wszystko, co miało się zawalić, ponieważ budowano domy z niezbrojonego betonu. Trzęsienie zniszczyło prawie całą i tak słabiutką infrastrukturę – drogi, łączność, energetykę i wodociągi. Ludzie pod gruzami daremnie wyczekiwali pomocy od miejscowych służb ratunkowych. Dostawy z zagranicy utknęły na nielicznych, zasypanych ruinami drogach. Klęska pokazała, że państwo nie funkcjonuje, Haiti de facto nie ma rządu i jest całkowicie zdane na pomoc z zewnątrz. Ale przed katastrofą było niewiele lepiej – od przewrotu w 2004 r. w małym 9-milionowym kraju stacjonowało aż 9 tys. żołnierzy sił pokojowych ONZ, pełniących zadania porządkowo-policyjne, a gospodarkę utrzymywała przy życiu pomoc międzynarodowa i około 10 tys. (tak, to nie pomyłka) wysłanników organizacji pozarządowych.
Haiti ma dumny początek – było pierwszym niepodległym państwem Afrykańczyków na świecie i drugim po Stanach Zjednoczonych niepodległym krajem na zachodniej półkuli. Po zwycięskim powstaniu na przełomie XVIII i XIX w., bezskutecznie tłumionym przez wojska Napoleona z udziałem polskich legionistów, byli czarni niewolnicy przejęli w 1804 r. kraj, który w poprzednim stuleciu, jako kolonia francuska pod nazwą Saint-Domingue, kwitł gospodarczo dostarczając centrali imperium od 25 do 50 proc.