W Vancouver ludzie cenią sobie spokój i porządek, są przyjaźni, ale trochę spowolnieni w tempie życia; na przystankach autobusowych ustawiają się w karne ogonki, idąc ulicą uśmiechają się i pozdrawiają nawet nieznajomych. Zbiorowe ożywienie (ale nie przesadne) widoczne jest właściwie tylko na hokejowych meczach miejscowej drużyny NHL. Rzecz jasna, cechy te odnieść można do ogółu Kanadyjczyków, jednak niechęć do jakichkolwiek zakłóceń panującego porządku wydaje się tu silniejsza niż gdzie indziej, co być może wiąże się w jakiś sposób z geograficznym ulokowaniem pomiędzy oceanem i górami, bliskim obcowaniem z naturą, a także z wielodniowym, padającym przez wszystkie pory roku deszczem, który uczy cierpliwości i akceptowania niedoskonałości świata.
Dlatego manifestacja radości z powodu zimowej olimpiady nigdy nie była tu zbyt ognista, tak samo zresztą jak związane z nią wybuchy niechęci. Najgłośniej było do pierwszych miesięcy 2007 r., gdy trwał protest obrońców środowiska naturalnego przeciwko rozbudowie prowadzącego przez górski teren odcinka autostrady łączącej Vancouver (gdzie odbędzie się ceremonia otwarcia igrzysk) z Whistler, oddalonym o 100 km narciarskim kurortem, który wyznaczono na główne centrum olimpijskie. Protest znacznie opóźnił prowadzone roboty, a także wykreował bohaterów czy wręcz męczenników za sprawę, aresztowanych i skazanych na kary więzienia. Na cześć jednej z takich postaci – należącej do starszyzny plemiennej Indianki, 72-letniej Harriet Nahanee, która zmarła tydzień po zwolnieniu z więzienia – jej współplemieńcy ukradli na początku marca olimpijską flagę z masztu przed urzędem miejskim. Ale nie wywołało to żadnej burzy, a tylko konsternację. I to było właściwie wszystko, co w ciągu czterech lat zademonstrowała antyolimpijska opozycja.