Szczęśliwy kraj, który martwi się ponad 50-procentową frekwencją wyborczą. To Holandia. W marcu do wyborów lokalnych poszło 54 proc. uprawnionych, co prasa uznała za wynik fatalny. Na domiar złego wyniki pokazały postępujące rozczłonkowanie sceny politycznej. Holendrzy mają ordynację proporcjonalną i niski próg, więc mordęga z tworzeniem i utrzymaniem rządów koalicyjnych jest im doskonale znana. Jednak dziś, kiedy kraj idzie do przyspieszonych wyborów do parlamentu – do zdobycia 150 mandatów w Izbie Reprezentantów – nastroje i przewidywania są dalekie od błogostanu.
Tu w Europie żyjemy w systemie politycznych i ekonomicznych naczyń połączonych. My np. mamy – tak jak Holendrzy i większość narodów europejskich – problem z rachitycznym przyrostem naturalnym, a więc z przyszłością emerytur, a co dopiero z przyszłością potomstwa. Prócz problemu demograficznego są dwa wielkie wyzwania stojące przed krajem tulipanów, tolerancji i marihuany. Malejąca konkurencyjność gospodarki (w 2009 r. PKB –1,1) i wydolność holenderskiej odmiany państwa dobrobytu. Tak to widzą chłodni analitycy. Ale Holendrzy idą do urn, myśląc nie tylko o tych makroproblemach.
Nudny premier
Wybory są przedterminowe, bo w lutym rządząca koalicja chadeków (CDA) i socjaldemokratów (PvdA) rozpadła się wskutek sporu, czy przedłużać wojskową misję w Afganistanie, mającą się zakończyć w sierpniu (lewica była przeciw). Lider chadecji Jan Peter Balkenende pozostał pełniącym obowiązki premiera. To polityk niby bez charyzmy, nudziarz, doktor ekonomii, żarliwy protestant (kalwinista), głoszący, że celem każdego chrześcijanina i w ogóle człowieka jest zabieganie o sprawiedliwość dla wszystkich „dzieci Bożych”, a centralną bolączką dzisiejszego społeczeństwa holenderskiego jest brak wzajemnego szacunku.