Belgijska kampania wyborcza jest zmechanizowana. Dwóch robotników spalinowym świdrem drąży dziury w ziemi, w dziurach lądują słupy, na słupach laminowany plakat wyborczy. Grubawy jegomość ze zdjęcia dogląda roboty, na poboczu stoi jego auto, również oklejone ponadwymiarową podobizną kandydata. Luk van Biesen jest szefem komisji finansów w belgijskim parlamencie, od 30 lat zasiada w ławach flamandzkich liberałów. To jego partia pod koniec kwietnia wystąpiła z koalicji rządowej, zmuszając do dymisji premiera Yvesa Leterme’a, a króla Belgów do rozpisania przedterminowych wyborów. – Mówili, że nikt nie odważy się na taki ruch przed prezydencją. Pomylili się – tłumaczy van Biesen. Wybory odbędą się w najbliższą niedzielę, ale już dziś wiadomo, że Belgia nie będzie mieć nowego rządu na rozpoczęcie swojego przewodnictwa w Unii 1 lipca. Bardzo możliwe, że nie będzie go mieć nawet na zakończenie prezydencji. A jeśli wierzyć w obietnice niektórych partii, do tego czasu kraj może nawet zniknąć z mapy Europy.
Kraainem, gdzie Luk van Biesen montuje swoje plakaty, leży we Flandrii, tuż za granicą regionu stołecznego Brukseli. Zadbane domy jednorodzinne, wymuskane trawniki, publiczne wychodki dla psów, w oddali widać pola uprawne. Gdy van Biesen urodził się tutaj 50 lat temu, miasteczko było jeszcze flamandzkie, dziś 80 proc. mieszkańców to frankofoni, głównie zamożni emigranci z miasta. Dlatego Kraainem jest tzw. gminą z ułatwieniami, jedną z sześciu na obrzeżach Brukseli: językiem urzędowym pozostaje tu niderlandzki, ale frankofoni mają prawo do nauczania początkowego po francusku, mogą też pisać do burmistrza w swoim języku.