Zgodnie z ideałem demokracje są żywymi tworami, wprowadzającymi w czyn wolę narodowej większości. Są czujne i żywią się korzyścią, jaką wspólnota ludzka czerpie z dobra ogółu. Są, mówiąc bardziej patetycznie, politycznym wytworem oświeconej etyki, sięgającej czasów Arystotelesa: szansą na spełnione życie dla możliwie wielu ludzi.
Czy obietnica ta występuje w jakiejś formie w naszym kraju? O tym, kto ma zostać prezydentem, decydują misterne plany partyjnych przywódców. Zaś wybrani członkowie Zgromadzenia Federalnego mają wybierać to, co nakazują im partie. Własne, spontaniczne wnioski zgłaszane w trakcie wyborczego posiedzenia nie są już dozwolone. To, z czym niegdyś zgadzał się Adenauer, akceptuje dziś również Angela Merkel. Tymczasem oburzenie w narodzie narasta.
Chodzi o coś więcej niż tylko formalność, urząd czy osobę. Chodzi o całość. Według badań Fundacji im. Friedricha Eberta co trzeci Niemiec uważa, że nasza demokracja nie funkcjonuje jak należy. Na wschodzie kraju tego zdania jest nawet 61 procent. Zaprotokołowano to jeszcze przed powstaniem obecnie rządzącej koalicji, przed podarunkami dla hotelarzy w postaci preferencyjnej stawki podatku VAT, kłótniami o politykę zdrowotną, sporami o możliwie łagodną regulację rynków finansowych i przed bezmyślnie jednostronnym programem oszczędnościowym.
Świadectwo, jakie tak wielu ludzi wystawia naszej demokracji, nie jest wyrazem jakiegoś przejściowego pogorszenia nastrojów społecznych. Jest to raczej świadectwo narastającej alienacji.
Wyalienowane elity, niezadowoleni obywatele
Jak wiadomo, demokracja parlamentarna w naszym kraju nie ma, w wyniku negatywnych historycznych doświadczeń, zaufania do ludu: prawie kompletny brak obywatelskich inicjatyw ustawodawczych, brak możliwości bezpośrednich wyborów na wysokie stanowiska, żadnych mandatów imperatywnych.