Próby nawiązania kontaktu z Yoani Sánchez przypominają czasy zimnej wojny: trzeba było wykonać mnóstwo połączeń, uważać na telefony na podsłuchu i wyczyniać niewyobrażalne manewry, żeby zorganizować spotkanie. I poświęcić kilka tygodni na negocjacje, żeby umówić się na rozmowę w Hawanie. Podróżuję z jej książką „Cuba libre”. Świat, który opisuje, jest oddalony o tysiące mil od tego, co wyobrażaliśmy sobie na ten temat podczas studenckich manifestacji w latach 80. Ale jej styl jest równie zapalczywy, co nasze postulaty sprzed 30 lat.
O drugiej nad ranem z saszetką na biodrach mogę wreszcie wmieszać się w grupę turystów w wieku emerytalnym, którzy przyjechali zakosztować kubańskiego słońca. Pierwszą mieszkanką wyspy, którą spotykam po wylądowaniu, jest celniczka na lotnisku w Hawanie. Mundur khaki uzupełniają krwistoczerwone tipsy. – Mi amor, masz może dla mnie jakieś drobne? – A jakże! – odpowiadam, dokładnie tak samo, jak jegomość przede mną. Uśmiecham się do niej i ukradkiem wciskam jej do ręki dwa euro. W zamian nawet nie zerka na moje bagaże wypełnione materiałami dla Yoani.
Pożeracze haseł
Nazajutrz rano, dokładnie o dziesiątej, sterczę już przed pomnikiem José Martíego, kubańskiego bohatera walk o niepodległość. Nie jestem sam. Wokół widać obieżyświatów, grupy turystów, miejscową przewodniczkę, która tłumaczy, że nikt inny nie uczynił tylu wysiłków na rzecz wolności Kubańczyków, co Martí. Uśmiecham się w duchu, myśląc o wyborze, jakiego dokonała Yoani, wyznaczając mi spotkanie przed obliczem tego wojowniczego poety.