Tego lata znaki na niebie i ziemi zwiastowały nadzwyczajne wydarzenia. Najpierw spadły ulewne deszcze, jakich w Korei Północnej nie notowano od rozpoczęcia pomiarów meteorologicznych. Rzeki wezbrały i dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy powodzian musiały uciekać przed żywiołem. Potem nadszedł tajfun, jakiego na półwyspie nie widziano od 15 lat. Drzewa łamały się jak zapałki, a porywisty wiatr zrywał dachy, pozbawiając schronienia tysiące ludzi. I tylko flaga Korei Północnej na najwyższym maszcie świata oparła się podmuchom. Z wysokości 160 m dalej kłuła w oczy żołnierzy USA i Korei Płd. na granicy w Panmundżom, gdzie 57 lat temu zakończyła się krwawa, bratobójcza wojna.
W tej trudnej sytuacji przywódca Północy Kim Dzong Il niespodziewanie wybrał się do sąsiednich Chin. Z początku sądzono, że jedzie po pomoc, bo zbiory na polach zgniły, a jego 24-milionowy kraj znów stanął w obliczu głodu. Kiedy jednak u boku dyktatora dostrzeżono najmłodszego syna Kim Dzong Una, eksperci uznali, że szykuje się coś ważniejszego. Nękani żywiołami ludzie z Północy znów zeszli na dalszy plan.
Utalentowany Towarzysz
W ostatnim dniu września Kim Dzong Un po raz pierwszy pojawił się razem z ojcem na oficjalnym zdjęciu w partyjnym dzienniku „Rodong Sinmun”. Młody mężczyzna z nalaną twarzą siedzi na krześle w pierwszym rzędzie dygnitarzy, za plecami ma szeregi partyjnych członków oraz portret dziadka Kim Ir Sena, wiecznego prezydenta Korei Północnej i założyciela dynastii Kimów.
O Kim Dzong Unie wiadomo niewiele. Ma 26 lub 27 lat. Do 1998 r. uczęszczał do międzynarodowej szkoły w Bernie, zapisany tam jako syn kierowcy z północnokoreańskiej ambasady. Jego koledzy z klasy twierdzą, że się nie wyróżniał, lubił jeździć na nartach, grać w koszykówkę.