W prasie brytyjskiej pojawiły się sugestie, że ONZ chce mianować swego rodzaju ambasadora Ziemian na wypadek bezpośredniego kontaktu z kosmitami.
Najpierw londyński "Times" napisał, że ma nim być malezyjska astrofizyk dr Mazlan Othman. Inny renomowany londyński dziennik "The Guardian" tę wiadomość zdementował ustami samej potencjalnej pani ambasador. Owszem, wybiera się do Anglii na konferencję, ale na temat obiektów krążących w pobliżu Ziemi, takich jak asteroidy i komety, a te trudno uważać za kosmitów.
Równie prestiżowy tygodnik "The Economist" poszperał jednak w sieci i wyłowił elaborat Malezyjki, w którym promuje ona ideę, że niezbędne jest skoordynowanie działań Ziemian na wypadek kontaktu z kosmitami. A konferencja, w której dr Othman ma wziąć udział ma za temat nie asteroidy, lecz pytanie, jak nauka i społeczeństwo powinny zareagować w obliczu wizyty kosmitów.
Wygląda więc, że to, co wydaje się niemal primaaprilisowym żartem, wcale żartem nie jest i że ONZ-owska biurokracja widzi się w owej roli koordynatora jakiegoś globalnego programu "Witajcie, kosmici".
Historia może intrygować z trzech powodów.
Po pierwsze, jako dobry przykład dla szkół dziennikarstwa, jak media dziś funkcjonują.
Po drugie, jako przyczynek do politycznej dyskusji o globalnym przywództwie. Kwestia kosmitów jest tu pretekstem do postawienia ważnego pytania: kto miałby decydować w sprawach dotyczących być może wszystkich mieszkańców Ziemi: Narody Zjednoczone czy najsilniejsze państwa narodowe? Test mieliśmy z okazji tak zwanego globalnego ocieplenia. Ani ONZ, ani państwa narodowe nie zdały go pomyślnie.
Po trzecie, jako antropologiczne ćwiczenie na wyobraźnię. Mówcie co chcecie, ale wizyta kosmitów to temat fascynujący.
Kto ma reprezentować ludzkość wobec przybyszy z pozaziemskiej cywilizacji?
Reklama