Świat

Korpus na wielbłądzie

Unijna dyplomacja bez wspólnej polityki

Europa wciąż nie ma wspólnej polityki zagranicznej Europa wciąż nie ma wspólnej polityki zagranicznej Peter Macdiarmid/Reuters / Forum
Rok po powołaniu Catherine Ashton rusza sieć 140 unijnych ambasad. Nie wiadomo tylko, co będą robić, bo Europa wciąż nie ma wspólnej polityki zagranicznej.
Parlament EuropejskiTHIERRY SUZAN/Forum Parlament Europejski

Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Mińsku nie wygląda na ambasadę drugiej potęgi świata. Mieści się w bloku, w dwóch pomieszczeniach urzędują trzy osoby, pod ścianami stała ekspozycja unijnych ulotek i niebiesko-złotych gadżetów. Takich delegacji Komisja ma na świecie 136, mało które państwo może się poszczycić równie rozległą siecią placówek. W największych, jak w Waszyngtonie czy Pekinie, pracuje kilkadziesiąt osób. Na mocy traktatu z Lizbony te biura stają się teraz ambasadami Unii, a ich sieć tworzy nową instytucję: Europejską Służbę Działań Zewnętrznych, w skrócie ESDZ.

Zadania przedstawicielstw ograniczały się do prowadzenia negocjacji handlowych i dysponowania pomocą rozwojową. Ambasady mają teraz obserwować lokalną politykę, reprezentować całą Unię, a z czasem także świadczyć usługi konsularne w imieniu państw członkowskich. Unijnych urzędników będą stopniowo zastępować dyplomaci narodowi. Catherine Ashton musi ich zatrudniać, w przeciwnym razie państwa członkowskie nie zgodziłyby się na utworzenie ESDZ. Poza tym eurokrata nie jest przygotowany do pracy w dyplomacji – nie zna realiów pozabrukselskich, mówi po angielsku i francusku, ale już nie po arabsku, chińsku czy rosyjsku.

Do konkursów zgłosiło się kilka tysięcy dyplomatów. Wyjątkowo wielu z Grecji, Portugalii i Hiszpanii, czyli z krajów, które w kryzysie tną budżety. Zagrał nie tyle prestiż pracy w unijnej dyplomacji, ile stabilność finansowa, jaką daje zatrudnienie w europejskiej instytucji. Mniejsze zainteresowanie było wśród dużych państw. – Nic dziwnego. Praca w dyplomacji krajowej jest bardziej ekscytująca, bo dotyczy konkretnych spraw. Poza tym, z punktu widzenia protokołu, dyplomata UE będzie za krajowymi, bo nie reprezentuje państwa – ocenia dyplomata w Brukseli.

Wielbłąd z konia

Najwybitniejsi ambasadorzy nie sprawią jednak, że Unia zacznie nagle mówić jednym głosem. Do tego potrzebna jest wspólna polityka zagraniczna, a tej jak nie było, tak nie ma. Unijny korpus dyplomatyczny wymyślono na początku dekady podczas prac nad nowym traktatem europejskim, wówczas nazywanym jeszcze konstytucją. Później przyszedł kryzys instytucjonalny, który podważył zaufanie do Brukseli, i gospodarczy, który umocnił pozycję państw narodowych. W rezultacie dziś, gdy powstaje wreszcie wspólna dyplomacja, nikt w Europie jej nie chce. Stolice nie ufają Brukseli na tyle, by powierzyć jej własną politykę zagraniczną.

Wiele z tej nieufności ma związek z osobą Catherine Ashton, ale to rządy wybrały ją rok temu na wysoką przedstawicielkę ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Wśród kandydatów było co najmniej pięciu rasowych dyplomatów, wśród nich Brytyjczyk David Miliband, który przegrał niedawno wyścig o przywództwo Partii Pracy. Ale – jak mówi stare arabskie przysłowie – jeżeli grupa mędrców zdecyduje, to i z wielbłąda uczyni konia. I tak przywódcy zdecydowali, że wolą sprawną, choć pozbawioną osobowości Ashton, która nie będzie ich irytować i narzucać własnych koncepcji, a jedynie koordynować to, co ustalą.

Ale kraje członkowskie ustalają niewiele, bo są podzielone. Nie ma wspólnej polityki wobec Rosji, Chin czy Indii, rozbieżności są nawet co do stosunków Unii ze Stanami Zjednoczonymi. Jednocześnie wzrosła gotowość poszczególnych stolic do działań jednostronnych. – W tej chwili zagrożenie dla Unii nie polega na tym, że duże kraje ją zdominują. Największa groźba tkwi w tym, że będą działać na własną rękę, a w ślad za nimi pójdą pozostałe. Europy nie stać na rozpraszanie sił – mówi Marek Grela, wysoki rangą urzędnik w Sekretariacie Generalnym Rady UE.

Ubiegłotygodniowy szczyt w Deauville był tego najlepszym przykładem. Stosunki z Rosją to najpilniejsze wyzwanie unijnej dyplomacji, pole, na którym wiele państw członkowskich czuje się nie dość silne i liczy na wspólną politykę. Tymczasem Nicolas Sarkozy i Angela Merkel podejmują Dmitrija Miedwiediewa na trójstronnym szczycie na temat bezpieczeństwa Europy bez udziału Ashton. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej Francja łajała wysoką przedstawicielkę za nieobecność na szczycie izraelsko-palestyńskim w Białym Domu.

 

 

Bez głosu

Nawet gdyby Ashton chciała rozmawiać z Rosją o bezpieczeństwie, nie może tego zrobić bez zgody 27 państw. Ale Unii brakuje siły przebicia i w tych sprawach polityki międzynarodowej, gdzie po miesiącach dyskusji uda się wypracować wspólne stanowisko. Na konferencji w Kopenhadze, w grudniu 2009 r., Unia miała odegrać przywódczą rolę w walce ze zmianami klimatu, ale została odsunięta od końcowych negocjacji. – Nie udało się nam przeciągnąć na swoją stronę nawet Afryki i Ameryki Łacińskiej, choć, obiektywnie rzecz biorąc, te kraje powinny były nas poprzeć – stwierdza urzędnik w Komisji Europejskiej.

Przykładem dramatycznego spadku wpływów Europy są rezolucje dotyczące praw człowieka, zgłaszane przez Unię w ONZ. Jeszcze kilka lat temu popierało je 80 krajów, dziś o połowę mniej. Klapą zakończyła się też próba zapewnienia Ashton i przewodniczącemu Rady Europejskiej Hermanowi Van Rompuyowi prawa do występowania przed zgromadzeniem parlamentarnym ONZ. Kraje członkowskie nie zgodziły się nawet rozważyć takiej możliwości. – Ich nie interesuje to, że my mamy nowy traktat i nowe stanowiska. Powinniśmy byli zaproponować coś w zamian, np. dać Unii Afrykańskiej podobne uprawnienia – ocenia dyplomata unijny.

Wspólną dyplomację podkopuje krytyka Ashton w samej Europie, choć jest już słabsza niż kilka miesięcy temu. Gorzej, że zaczyna przychodzić z zewnątrz. – Pani Ashton wydaje się mniej aktywna niż jej poprzednik Javier Solana – powiedział kilka dni temu rzecznik MSZ w Teheranie, zarzucając Brytyjce bierność w negocjacjach na temat irańskiego programu nuklearnego. Solana miał bez wątpienia większy autorytet i był bardziej widoczny, ale nie musiał organizować od zera unijnej dyplomacji i użerać się z Parlamentem Europejskim o każdą pozycję budżetu. Z perspektywy czasu trudno też wskazać jakiś jego namacalny sukces polityczny.

Sny o potędze

Niektórzy liczą, że wspólna polityka zagraniczna narodzi się w sposób organiczny w głowach unijnych dyplomatów. – W wielkich tematach, jak Afryka, Bliski Wschód czy Iran, stanowiska państw członkowskich są dziś znacznie bliższe niż jeszcze kilka lat temu – przekonuje doradca Ashton, Duńczyk Paul Skytte Christoffersen. – Dramatem dla wspólnej polityki zagranicznej była wojna w Iraku, która podzieliła Europę. Tę traumę mamy już za sobą. Niemal pełna zgoda panuje w sprawie Bałkanów, ale tam Unia ma ułatwione zadanie, bo może kusić Serbię i Kosowo zaproszeniem do członkostwa.

Zdaniem polskiego dyplomaty Macieja Popowskiego, który ma być zastępcą sekretarza generalnego ESDZ, wielki potencjał dla unijnej dyplomacji kryje się w Afryce. Europa jest największym dawcą pomocy rozwojowej. – Szef delegacji w Mozambiku ma do dyspozycji aż 600 mln euro, a cały budżet rozwojowy Unii to 23 mld euro na sześć lat. Na delegacje UE dysponujące tymi środkami musimy teraz nałożyć czapę polityczną – przekonuje. – Niewykluczone, że Unia będzie musiała zająć się Sudanem, jeśli po referendum w przyszłym roku południowa część kraju zechce oderwać się od północy.

Bałkany i Afryka to jednak niewielkie pocieszenie wobec unijnych snów o potędze, by rozmawiać jak równy z równym z Chinami, Brazylią czy Stanami. Rządy tych krajów widzą, że wspólna dyplomacja nie budzi entuzjazmu w samej Unii i też wolą rozmawiać z poszczególnymi stolicami, nagradzając te największe i najbardziej przyjazne uprzywilejowaną relacją i prestiżem wizyt na wysokim szczeblu. Nawet życzliwi Europie Amerykanie traktują Ashton w najlepszym razie jako wysłannika Europy do trudnych spraw – Hillary Clinton dziękowała jej niedawno za „przywództwo” na Bliskim Wschodzie – a nie reprezentanta całej Unii.

Z powodu kryzysu ministrowie finansów nie zgodzili się wydać 60 mln euro na zakup siedziby unijnej dyplomacji w Brukseli. Ashton zatrudni w tym roku tylko 100 nowych dyplomatów, a resztę personelu, ok. 800 osób, stanowić będą dotychczasowi urzędnicy z dyrekcji ds. stosunków zewnętrznych Komisji Europejskiej oraz Rady. Polska narzeka, że pracuje tam mało Polaków i w nowej służbie będziemy zdominowani przez „starych”. Polacy pokierują ambasadami w Jordanii i Korei Płd. Dla porównania Hiszpanie, którzy już kierują 10 delegacjami Komisji Europejskiej, w konkursie zdobyli kolejnych pięć.

Ludzie z otoczenia Ashton uważają, że Polska zbytnio skupia się na Wschodzie. – Aż dwie trzecie kandydatów z nowych państw zgłosiło się na pięć placówek w Europie Wschodniej. To błąd, bo Polakom trudno będzie zdobyć takie placówki jak Mińsk czy Tbilisi. Unia nie chce antagonizować tych państw, a dla Białorusinów Polak na unijnym stanowisku w Mińsku zawsze będzie miał polskie priorytety, związane choćby z polską mniejszością. Dlatego warto zabiegać o stanowiska w tych placówkach, ale niekoniecznie kierownicze.

Unijne ambasady ruszają 1 grudnia. Potem Catherine Ashton będzie musiała przedstawić strategię wspólnej polityki zagranicznej i zdobyć dla niej poparcie 27 sceptycznych stolic, a to zabierze więcej czasu niż przygotowanie struktur. Jak głosi brukselski żart, przywołany niedawno przez tygodnik „The Economist”, gdy Clinton zadzwoni do Brukseli, długo jeszcze nie dowie się, co myśli cała Unia. Zamiast tego usłyszy w słuchawce komunikat: „By poznać stanowisko Francji, naciśnij 1, by poznać stanowisko Niemiec, naciśnij 2, Polski – 3…”.

Autorka jest korespondentką PAP w Brukseli.

Polityka 44.2010 (2780) z dnia 30.10.2010; Świat; s. 59
Oryginalny tytuł tekstu: "Korpus na wielbłądzie"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną