Przedstawicielstwo Komisji Europejskiej w Mińsku nie wygląda na ambasadę drugiej potęgi świata. Mieści się w bloku, w dwóch pomieszczeniach urzędują trzy osoby, pod ścianami stała ekspozycja unijnych ulotek i niebiesko-złotych gadżetów. Takich delegacji Komisja ma na świecie 136, mało które państwo może się poszczycić równie rozległą siecią placówek. W największych, jak w Waszyngtonie czy Pekinie, pracuje kilkadziesiąt osób. Na mocy traktatu z Lizbony te biura stają się teraz ambasadami Unii, a ich sieć tworzy nową instytucję: Europejską Służbę Działań Zewnętrznych, w skrócie ESDZ.
Zadania przedstawicielstw ograniczały się do prowadzenia negocjacji handlowych i dysponowania pomocą rozwojową. Ambasady mają teraz obserwować lokalną politykę, reprezentować całą Unię, a z czasem także świadczyć usługi konsularne w imieniu państw członkowskich. Unijnych urzędników będą stopniowo zastępować dyplomaci narodowi. Catherine Ashton musi ich zatrudniać, w przeciwnym razie państwa członkowskie nie zgodziłyby się na utworzenie ESDZ. Poza tym eurokrata nie jest przygotowany do pracy w dyplomacji – nie zna realiów pozabrukselskich, mówi po angielsku i francusku, ale już nie po arabsku, chińsku czy rosyjsku.
Do konkursów zgłosiło się kilka tysięcy dyplomatów. Wyjątkowo wielu z Grecji, Portugalii i Hiszpanii, czyli z krajów, które w kryzysie tną budżety. Zagrał nie tyle prestiż pracy w unijnej dyplomacji, ile stabilność finansowa, jaką daje zatrudnienie w europejskiej instytucji. Mniejsze zainteresowanie było wśród dużych państw. – Nic dziwnego.