Po wyborach Obama wyglądał na skruszonego, ale przecież na karę wyborców zasłużył co najwyżej trochę. Zwycięstwo republikanów było głównie rezultatem niefortunnego splotu wydarzeń. Po swoim poprzedniku prezydent odziedziczył dwie wojny, niespotykany kryzys finansowy i globalną recesję. Mimo oporu opozycji przeforsował w Kongresie ustawy ratujące banki i pakiet pobudzenia gospodarki. Niezależni ekonomiści zgadzają się, że te posunięcia uchroniły Amerykę i świat przed jeszcze większą katastrofą, na skalę depresji lat 30. Trudno wszakże wygrać wybory argumentem, że mogło być gorzej.
Choć gospodarka wychodzi z dołka, jej wzrost jest powolny i bezrobocie wciąż oscyluje w okolicach 10 proc. Ludzie nie robią zakupów, a tylko spłacają długi. Dlatego sektor prywatny nie inwestuje i nie zatrudnia, ponieważ obawia się, że nie znajdzie zbytu na swoje towary. Pozbawieni pracy lub zatrudnieni na gorszych warunkach Amerykanie są wściekli, czarno widzą przyszłość i obwiniają za swój los rząd w Waszyngtonie.
Odruch protestu
Analizy powyborcze, m.in. ośrodka Pew Research Center, nie pozostawiają wątpliwości, że wynik głosowania nie był wyrazem poparcia dla republikanów – równie źle ocenianych jak demokraci – tylko odruchem protestu przeciw status quo. Kiedy ponad 65 proc. społeczeństwa ocenia, że kraj zmierza w złym kierunku, zawsze płaci za to partia rządząca. Przeciw Obamie zwrócili się wyborcy niezależni, z politycznego centrum decydującego zwykle o rezultacie rozgrywki. Wcześniej, w 2008 r., masowo poparli Obamę, ale teraz postawili na GOP (republikanów), bo w Ameryce alternatywy nie ma.