Witały go światła płonące na obszarze całego kraju od stolicy po rubieże. Rakiety świetlne, race, stosy płomienne - z okien samolotu wyglądało to tak, jak gdyby Indie pokonały wrogów w wojnie światowej. Tymczasem było to doroczne święto Divali, oznaczające radość ze zwycięstwa światła nad ciemnością. Jeśli idzie o znaczenie tego dnia w kulturze indyjskiej – odpowiada ono naszemu świętu Bożego Narodzenia.
O ile wizyta Obamy w Chinach była porażką dyplomatów prezydenta (Chiny załatwiły, co chciały przeprowadzając ją po swojemu), o tyle Indie dały Barackowi Obamie wspaniałomyślnie „wygrać”, też zresztą załatwiając to, co chciały. Tym razem zresztą prezydent USA powiedział pokornie w Bombaju, że pamięta czasy, kiedy USA były dominującą w świecie potęgą, a teraz muszą się liczyć z innymi potęgami. I wymienił trzy: Chiny, Indie i Brazylię.
Rok temu, w Szanghaju odbyło się spotkanie ze studentami. Teraz w Bombaju też, w koledżu św. Xawerego. O ile w Szanghaju młodzi prymusi grzecznie ośmieszyli prezydenta zadając parę zdawkowych pytań, o tyle w Bombaju zawrzało, jak w indyjskim parlamencie. Tam prezydent mówił, że słowo „dżihad” ma kilkanaście znaczeń, jak gdyby czytał słownik islamu Patricka Hughesa wydany w Kalkucie 120 lat temu. Odniósł się także z dystansem do materializmu, mówiąc, że materializm zdrowy jest OK. Wyjaśnił, ze gonitwa za pieniądzem nie prowadzi do bogactwa i że prawdziwym ubóstwem jest brak ambicji. Tu powołał się na przykład Mahatmy Gandhiego – człowieka, który nie miał niczego prócz duszy. Trzeba przyznać, że w świecie wartości indyjskich słowa te zabrzmiały jak dzwonki w świątynce hindu.
Prezydent zatrzymał się w hotelu Taj. Dwa lata temu hotel był okupowany przez terrorystów pochodzących z niekontrolowanych obszarów, które rozciągają się między Jemenem a Indiami. Zginęło wtedy blisko 200 osób. Od morza pilnowała teraz dostępu do Taj grupa lotniskowców (34 okręty), zdolna prowadzić operacje wojenne na miejscu, ale też wszędzie na świecie. Pakistańscy terroryści dostali się do Taj, położonego tuż przy Gate of India w Bombaju, nad morzem. Stad pewne środki ostrożności.
Prezydent USA, już w Delhi, powiedział, iż Pakistan podobnie jak Indie, są ważnymi siłami pokoju i stabilności w Azji Południowej. W języku dyplomatycznym sformułowano imperatyw expressis verbis. I gratulował jednocześnie Indiom, ze już teraz zainwestowały w Afganistanie 1,3 mld dolarów.
Rozmowy gospodarcze toczyły się w Bombaju. Tu też widać różnicę z wizytą w Chinach, bo tam prezydent zaczynał od Szanghaju, stolicy finansowej, gdzie jest więcej wieżowców ponad 100 piętrowych niż w całych USA. Ale rozmowy w Pekinie toczyły się o pieniądzach, to jest o zmniejszeniu gigantycznej nierównowagi (3 tryliony dolarów) w Chinach.
W Indiach, jak na demokrację westminsterską przystało, o biznesie rozmawiano w Bombaju. Obroty dwustronne to niespełna 40 mld dolarów. Bardzo mało. Obama przywiózł ofertę na 10 mld dolarów. Idzie o to, żeby Indie, które mają pieniądze, kupowały w USA. Indusi bardzo chętnie kupią w Stanach – technologię, do której nie mieli dostępu. Tak czy owak kilka boeingów transportowych i kilka Lockheedów dla lotnictwa indyjskiego to jeszcze nie ten kontrakt, którego obydwie strony oczekują.
Ozdobą informacyjną było, że Harley-Davidson otworzy w Indiach montownię – na początek 16 modeli. Rynek wyśmienity- nie ma dróg dla samochodów, a pogoda cały rok.