Świat

Irlandzki kac

Irlandia: zmarnowany cud gospodarczy

Członkowie rzadu Irlandii na ulicznym graffiti w Dublinie: minister finansów Brian Lenihan i premier Brian Cowen. Członkowie rzadu Irlandii na ulicznym graffiti w Dublinie: minister finansów Brian Lenihan i premier Brian Cowen. Cathal McNaughton/Reuters / Forum
Cud gospodarczy skończył się finansową katastrofą. Inaczej niż Grecy, którzy pomoc Unii i MFW przyjęli z pocałowaniem ręki, Irlandczycy drą szaty, że utracili cześć i suwerenność. Unia boi się, że pociągną w przepaść Portugalię i Hiszpanię.
Leitrim – jedno z wielu pustych nowych osiedli domów, które wskutek kryzysu nie znalazły nabywców.Kim Haughton/East News Leitrim – jedno z wielu pustych nowych osiedli domów, które wskutek kryzysu nie znalazły nabywców.
Protesty w Dublinie, 27 listopada 2010. Na kartonach sylwetki nielubianych polityków: premiera i ministra finansów.Cathal McNaughton/Reuters/Forum Protesty w Dublinie, 27 listopada 2010. Na kartonach sylwetki nielubianych polityków: premiera i ministra finansów.
Polityka

To miała być wizytówka Celtyckiego Tygrysa. Lotnisko w Dublinie od lat uchodziło za ciasne i przestarzałe, a przede wszystkim nie licowało z najprężniejszą gospodarką Europy. Trzy lata temu zamówiono więc nowy terminal, futurystyczną budowlę rodem z Dubaju, z którym Dublin utrzymuje bezpośrednie połączenie lotnicze. Ale zanim ją ukończono, ruch pasażerski spadł o 5 mln osób i nie zapełni nawet starego terminala, a całe lotnisko wygenerowało pół miliarda euro długów. Gdy premier Brian Cowen przybył 19 listopada na ceremonię otwarcia, powitał go kondukt z trumną w barwach narodowych i szefem linii Ryanair przebranym za grabarza. „Oto symbol nowoczesnej Irlandii: niewypłacalny megaprojekt, w sam raz na salę powitalną dla oficjeli z Międzynarodowego Funduszu Walutowego” – mówił dziennikarzom Michael O’Leary z Ryanaira.

Wiele się nie pomylił. Gdy Cowen przecinał wstęgę, spece z MFW siedzieli już nad bilansami w irlandzkim ministerstwie finansów. Trzy dni później premier ogłosił to, czemu od tygodni zaprzeczał: że Irlandia nie zdoła sama uporać się z kryzysem, więc wystąpiła o pomoc do Unii Europejskiej i MFW.

Z Brukseli Irlandczycy usłyszeli, że dostaną 85 mld euro na ratowanie tonących banków i łatanie dziurawego budżetu. Z Dublina – że po najcięższej recesji w świecie rozwiniętym mają znieść cięcia socjalne i podwyżki podatków na kwotę 15 mld euro, a kraj trafi pod trzyletni dozór MFW. „Precz ze zdrajcami!”, „Najpierw wybory, potem negocjacje” – głoszą tablice pod siedzibą premiera przy Merrion Street. – Postawili obcych wierzycieli ponad własnymi obywatelami – mówi wściekła demonstrantka.

Cud po irlandzku

Nie tylko Donald Tusk chciał kilka lat temu budować drugą Irlandię. W ostatniej dekadzie każdy kraj na dorobku marzył, by powtórzyć jej sukces, bo Celtycki Tygrys podważył prawa ekonomii: dowiódł, że można przegapić powojenny boom, zaliczyć masową emigrację, a mimo to w półtorej dekady wydobyć się z biedy i jeszcze wyprzedzić czołówkę państw europejskich.

O irlandzkim cudzie zaświadczały liczby: spadek biedy z 15 do 5 proc., bezrobocia z 17 do 4,5 proc., średni wzrost na poziomie 7 proc. PKB, trzykrotnie szybszy niż w pozostałych krajach strefy euro. Ale według Fintana O’Toole’a, czołowego irlandzkiego publicysty i autora książki „Statek głupców”, ten gwałtowny rozwój był wynikiem niepowtarzalnego zbiegu okoliczności, a świadoma polityka przyczyniła się głównie do roztrwonienia jego zdobyczy.

Jedyny cud zdarzył się w latach 90. i był dziełem Ruairiego Quinna, ówczesnego ministra finansów. To on wprowadził 12,5-procentowy podatek dla firm, dzięki któremu na wyspę zjechały światowe korporacje, by eksportować z Irlandii swoje towary: Microsoft postawił fabrykę Windowsów, Intel zaczął robić procesory, Pfizer produkować Viagrę. Ale w kolejnej dekadzie nastała era taniego pieniądza i Irlandia wzorem Ameryki rzuciła się w budownictwo. Deweloperzy budowali jak opętani, ceny domów w Dublinie wystrzeliły o 519 proc., a państwo uzależniło się od wpływów z handlu nieruchomościami. Gospodarka rosła 11 proc. rocznie, choć z trendu wynikało tylko 5 proc. – Ktokolwiek wtedy mówił, że podążamy złą drogą, brzmiał jak gość na imprezie, który odradza innym picie wódki – mówi Quinn, dziś poseł Partii Pracy w opozycji.

Impreza skończyła się dwa lata temu, ale Irlandia trzeźwieje dopiero teraz. Początkowo udawała prymusa w walce z kryzysem – w 2008 r. od ręki dała pełne gwarancje swoim bankom, pierwsza założyła tzw. zły bank na toksyczne aktywa finansowe, a gdy rok temu w strefie euro wybuchł kryzys fiskalny, sama zaordynowała sobie 4 mld euro cięć.

Gwarancje okazały się fatalną pomyłką: Anglo-Irish Bank, główna instytucja finansująca ekscesy irlandzkich deweloperów, udzielił im pożyczek na równowartość ponad połowy irlandzkiego PKB, a własnym dyrektorom dał kredyty na 225 mln euro. Państwo nie wiedziało, co gwarantuje, bo nie sprawowało nad bankami należytego nadzoru. W rezultacie koszt ratowania Anglo-Irish wzrósł z planowanych 4,5 do 35 mld euro – to dlatego tegoroczny deficyt budżetowy Irlandii sięgnie 32 proc. PKB.

Jeden wielki bankrut byłby jeszcze do udźwignięcia, gdyby nie kolejne banki, tym razem detaliczne. Allied Irish Banks i Bank of Ireland od roku żyją na liniach kredytowych Europejskiego Banku Centralnego, bo wskutek głębokiej recesji nie są w stanie wyjść na prostą. Je także Dublin będzie musiał niebawem znacjonalizować, w Irlandii rośnie bowiem liczba niespłacanych kredytów hipotecznych, a zaniepokojeni klienci wyjęli z AIB już 13 mld euro depozytów (z powodu kryzysu bank ten musiał sprzedać polski BZ WBK). W połowie listopada inwestorzy uznali, że Irlandia nie zdoła wycisnąć z gospodarki 15 mld euro, potrzebnych na ratowanie banków, nie rujnując przy tym szans na wzrost. Rynkowa stopa obligacji poszła w górę, a gdy EBC odmówił dalszego zasilania banków, Dublinowi nie pozostało nic innego, jak pójść po pomoc do MFW i UE.

Biedny jak Irlandzczyk

W całym kraju straszą osiedla nieukończonych bloków i domów, które nie znalazły już nabywcy. Skutki przeinwestowania widać nawet w sercu Dublina. W miejscu dawnych doków na północnym brzegu rzeki Liffey błyszczą nowiutkie biura i apartamentowce, wśród nich najnowsza zdobycz stolicy, otwarty we wrześniu Convention Centre. Tuż obok sterczy siedmiopiętrowy szkielet z betonu, niedoszła siedziba znacjonalizowanego Anglo-Irish Bank.

Mają go obłożyć szkłem, żeby jakoś wyglądał – mówi dealer luksusowych aut z sąsiedniej posesji. Sam nie narzeka: – W listopadzie sprzedaliśmy jedno Ferrari i dwa Maserati. Kto ma teraz pieniądze na takie zakupy? – Jak ktoś kupił mieszkania na górce, to ma problem. Ale ten, co je sprzedał za 300 mln euro, ma kasę – wyjaśnia szef Richford Motor Company.

 

 

Ale większość Irlandczyków zbiedniała. W ciągu dwóch lat oszczędności gospodarstw domowych skurczyły się o połowę, zmalały pensje, a wraz z nimi konsumpcja. – Kompletna pustka – mówi Eammon O’Neill, wskazując na swój sklep z butami w centrum Dublina. – Obroty spadły o jedną czwartą, ludzie boją się wydawać. Jedyne, co nie zmalało, to raty kredytów – wiele rodzin zostało z długami przekraczającymi wartość rynkową ich mieszkań i domów. Dziś oszczędzają na nowe daniny, którymi rząd chce podratować budżet – zapowiedział już podatek od nieruchomości, opłaty za wodę, podwyżkę czesnego za studia.

Ale najwyższą cenę zapłacą najbiedniejsi: pensja minimalna zostanie obcięta o 13 proc. – Powinni zacząć od tych, którzy wywołali kryzys – mówi Frank Connolly z SIPTU, głównej centrali związkowej Irlandii.

Z brutalnych oszczędności cieszą się ekonomiści. W przeciwieństwie do banków realna gospodarka jest bowiem zdrowa, potrzebuje tylko, by Irlandia odzyskała konkurencyjność, a to dzieje się właśnie poprzez spadek cen i kosztów pracy. – W tym roku notujemy najwyższy napływ inwestycji zagranicznych w historii – mówi Fergal O’Brien, główny ekonomista zrzeszenia pracodawców IBEC. W ślad za Google do Irlandii ściągają kolejne firmy internetowe, pierwsze miejscowe zaczynają z powrotem zatrudniać. Ale sektor budowlany, skąd pochodzi większość bezrobotnych, nie odżyje – przyjezdni budowlańcy, w tym wielu Polaków, będą musieli wrócić do siebie, miejscowi muszą zmienić zawód. – Irlandia wraca do wzrostu napędzanego eksportem – obiecuje ekonomista. Wraca to dużo powiedziane, bo na razie trwa recesja.

Pół miliona ludzi bez pracy to szok dla kraju, który jeszcze niedawno cieszył się pełnym zatrudnieniem. Irlandczykom przypomina się stagnacja lat 80., kiedy bezrobocie sięgało 17 proc., a u szczytu beznadziei z kraju wyjeżdżało 50 tys. osób rocznie. – Studenci już chcą emigrować. Mówią o tym w swoich wystąpieniach na koniec studiów, w rozmowach z wykładowcami – mówi Mary Murphy, socjolożka z uniwersytetu Maynooth. Jej zdaniem tym razem fala emigracyjna może sięgnąć nawet 100 tys. osób, bo młodzi Irlandczycy są doskonale wykształceni i pożądani w innych krajach, nie tylko tych najbogatszych. – Nasz syn był właśnie na rozmowie o pracę w Warszawie – mówi para emerytów spod Corku. – To lepsze, niż gdyby miał żebrać na ulicach Dublina.

Nie do śmiechu

W bocznym skrzydle irlandzkiego parlamentu stoi kopia „Umierającego Gala”, słynnej rzeźby celtyckiego wojownika, pokonanego przez króla Pergamonu. Mimo demonstrantów pod bramą w Lenister House wszyscy chodzą uśmiechnięci, zatroskane miny robi się do kamer, a rozmowy w kuluarach płynnie przechodzą od kryzysu w Irlandii do wakacji na Malediwach.

Tylko Brian Cowen jest spięty. Na cotygodniowej sesji pytań do premiera nie może nawet dojść do głosu – ilekroć wstaje do mikrofonu, z sali padają okrzyki, deputowani wchodzą mu w słowo. Przewodniczący izby wali w gong, każe siadać, ale opozycja dalej przekrzykuje premiera. Wreszcie pada dowcip: „Czy jak minister środowiska złoży dymisję, to zbankrutujemy?”. Sala wybucha gromkim śmiechem, nawet Cowen nie może się powstrzymać.

Ale bal w Lenister House niebawem się skończy, bo Irlandczycy mają dość swoich polityków – prawie połowa woli dziś dyktat MFW niż rządy rodzimych przywódców. Na 4,5 mln obywateli przypada aż 166 deputowanych, polski Sejm przy tych proporcjach liczyłby 1400 posłów. Duża część mandatów jest de facto dziedziczna – premier Cowen i lider opozycji Enda Kenny obaj przejęli miejsca po swoich ojcach, wielu deputowanych ma w ławach siostry i braci. Dzięki klanowym układom mogli być zwykle pewni reelekcji – Kenny zasiada w parlamencie już 35 lat, nieprzerwanie od 24 roku życia. Deputowani zarabiają po 92 tys. euro rocznie, premier Irlandii aż 228 tys. euro, więcej niż prezydent USA. Kryzys i oszczędności mogą jeszcze przynieść spóźnioną reformę polityczną, której nie wymusiły dziesięciolecia bezkarnej korupcji.

Największe zasługi ma na tym polu rządząca Fianna Fáil. Nieżyjący nestor tej partii i trzykrotny premier Charles Haughey z łapówek kupił sobie jacht i wyspę, ukradł też ćwierć miliona euro z funduszu na przeszczep dla swojego partyjnego kolegi, notabene ojca obecnego ministra finansów. Schedę po Haugheyu przejął Bertie Ahern, premier w złotych latach 1997–2008, który sam musiał ustąpić w związku z niejasnościami finansowymi. Zapytany przez komisję śledczą, skąd pochodzą wpłaty gotówkowe na jego konto, odrzekł, że wygrał na wyścigach. Jego minister finansów Charlie McCreevy ciągle chodził na gonitwy, ale w Dublinie podejrzewa się, że Aherna sponsorowali deweloperzy. – To nie przypadek, że ludzie, którzy łożyli największe datki na Fianna Fáil, za jej rządów zostali miliarderami – mówi związkowiec Connolly.

Zadeptać ognisko

Brian Cowen już wie, że jego dni są policzone. „Ten parlament nie ma zaufania do premiera, który zdradził Irlandczyków, ani do rządu, który całkowicie zawiódł w kierowaniu gospodarką i sprzedał naszą suwerenność MFW i UE” – wniosek tej treści krążył w ubiegłym tygodniu wśród irlandzkich deputowanych. Fianna Fáil spadła w sondażach do 17 proc., chadecy z Fine Gael zbierają dziś 34-, a socjaldemokraci z Partii Pracy rekordowe 27-proc. poparcie. Te dwie partie utworzą następny rząd, pytanie tylko kiedy. Cowen zapowiedział, że rozpisze wybory po uchwaleniu budżetu, co poprzednim razem przeciągnęło się aż do kwietnia.

Europa nie ma tyle czasu – komisarz ds. walutowych Olli Rehn ostrzega, że bez drakońskiego budżetu Irlandia nie dostanie pomocy, a bez niej strefie euro grozi pożar, czyli eskalacja obaw o wypłacalność na kolejne państwa.

Przepychanki w Dublinie zagrażają zwłaszcza Portugalii i Hiszpanii, następnym słabym ogniwom unii walutowej. Pierwszy kraj ma spory deficyt budżetowy i marne widoki na wzrost gospodarczy, drugi boryka się ze skutkami krachu sektora budowlanego, choć nie na taką skalę jak w Irlandii. Hiszpania należy jednak do dużych gospodarek Unii – jeśli ona zacznie się chwiać, będzie to znak, że obawy o wypłacalność nie dotyczą już tylko peryferii strefy euro, ale zagrażają krajom w jej sercu.

W ubiegłym tygodniu po raz pierwszy zaczęto mówić o tym, że kłopoty mogą dosięgnąć nawet Francji, drugiego najsilniejszego członka unii walutowej po Niemczech. Gracze na rynku obligacji żywią się takimi obawami, dlatego Unia usiłuje stanowczo i jak najszybciej zadeptać ognisko kryzysu w Irlandii. Postawa polityków w Dublinie tego nie ułatwia.

 

Polityka 49.2010 (2785) z dnia 04.12.2010; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Irlandzki kac"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną