Przed wyborami prezydenckimi 19 grudnia Mińsk żartuje, że Adam i Ewa też byli Białorusinami: oboje goli, bosi i mieli jedno jabłko na dwoje. Białorusini goli nie chodzą. Nie ma szpanu jak w Kijowie czy Doniecku, bo tu na szpan nie ma ani mody, ani przyzwolenia. Tylu Porsche, Ferrari czy Bentleyów co w Kijowie się nie zobaczy, choć aut znacznie przybyło, są już nawet korki. – To się Łukaszence udało, poziom życia się podniósł – przyznaje Aleksandr Milinkiewicz, jeden z najbardziej znanych i rozpoznawalnych na Zachodzie białoruskich opozycjonistów. Pensja nauczyciela wynosi 420 dol., jest obietnica prezydenta, że do końca roku średnie wynagrodzenie wzrośnie do pół tysiąca. Przybywa nowych mieszkań, rodzina z pięciorgiem dzieci dostaje je za darmo. System ekonomiczny nazywa się oficjalnie: gospodarka rynkowa zorientowana socjalnie.
Tyle że żyje się w strachu. Wszyscy są zatrudnieni w systemie rocznych kontraktów, których władza może nie odnowić. Bo większość firm jest państwowa, a prywatne tylko niektóre usługi i żywienie zbiorowe, restauracje. – Kto nie miesza się do polityki, nie myśli o wolności i swobodach obywatelskich, żyje wygodnie – mówi Milinkiewicz. Andrej Chadanowicz, szef białoruskiego Pen Clubu, mówi, że pojawiła się równoległa Białoruś, trwa wojna kulturowa między reżimową rosyjskojęzyczną i niezależną białoruskojęzyczną. Liczenie zwolenników odbywa się na ulicy. – Zwracasz się do kogoś po białorusku, otrzymujesz odpowiedź po białorusku i wiesz – wyjaśnia Chadanowicz. Przybywa inteligencji, dostęp do Internetu ma co trzeci Białorusin, w Mińsku może nawet wszyscy.