Było wczesne popołudnie 10 czerwca 1990 r., Mario Vargas Llosa oglądał w telewizji mecz piłkarskiego mundialu, gdy do jego domu w dzielnicy Barranco w Limie przyszło dwoje członków sztabu wyborczego. Napływające z kraju sondażowe wyniki wyborów ukazywały niezbicie, że rywalizację o fotel prezydenta Peru przegrał z człowiekiem, którego trzy miesiące wcześniej ledwo odnotowywano w badaniach opinii publicznej.
Gdy przegrany kandydat dotarł do siedziby swojej partii Ruch Wolność, niektórzy sympatycy niedoszłego prezydenta powstrzymywali się od płaczu, a inni nawet nie próbowali tego robić i zalewali się łzami. A przed hotelem Crillon w Limie, w którym jego rywal, rektor uczelni rolniczej inż. Alberto Fujimori, umieścił swoje biuro i dokąd Vargas Llosa pojechał złożyć zwycięzcy gratulacje, zwolennicy tego ostatniego przywitali pisarza okrzykami: Precz gringo!
Ludzie, którzy popierali kandydaturę Vargasa Llosy, jeszcze długo nie mogli uwierzyć, jak to możliwe, że Peruwiańczycy odrzucili kogoś, kto był najznakomitszą wizytówką kraju na świecie, człowieka światłego, nieskorumpowanego, tj. innego niż większość polityków, jakich do tamtej pory znali.
Wielki zamęt
Peru drugiej połowy XX w. – jak większość krajów Ameryki Łacińskiej tamtego czasu – wstrząsały dyktatury wojskowe i nieudane próby obalenia starego porządku w drodze wojny partyzanckiej a la Che Guevara. Był to kraj kontrastów, głębokich podziałów klasowych i rasowych, dyskryminacji i prześladowań. Sam Vargas Llosa pisał, że jego kraj tworzyły „miliony ludzi biednych i zaledwie garstka Peruwiańczyków, którzy wiodą życie komfortowe i przyzwoite, a biedni – Indianie, Metysi i Murzyni – są wyzyskiwani i pogardzani przez bogatych, wśród których przeważająca część to »biali«”.