Za Oceanem szykuje się prasowy przewrót kopernikański: po internetową gazetę „Huffington Post” sięga co miesiąc już 26 mln czytelników, czyli niewielu więcej niż po sieciowe wydanie szacownego „New York Timesa”. W połowie grudnia portal ogłosił także pierwszy pełnoroczny zysk, zarobił 30 mln dol., w 2012 r. zyski mają być aż trzykrotnie wyższe! I to w czasach, gdy drukowane gazety zmagają się z największym kryzysem w dziejach prasy. Ale tradycyjne media nie dają czytelnikom tego, co oferuje Internet: nawiązywania więzi i bycia obiektem pozytywnego zainteresowania, tego wszystkiego, co zwie się „bringing people together” i co stało się mantrą Arianny Huffington.
Z pomocą przyjaciół
Wystartowała z „Huffington Post” sześć lat temu, miała wtedy 55 lat. Tytuł wzorowany na szacownych dziennikach papierowych, choć żaden z tych mastodontów nie pozwoliłby sobie na wrzutkę nazwiska szefowej do nagłówka. Za to treść i forma jak w mediach internetowych: newsy, blogi, opinie, analizy, do tego plotki o celebrytach, styl życia, foto i wideo. Słowem, treści wysokie i niższe, firmowa mieszanka dla każdego. Prawie każdego, bo raczej dla zwolenników Baracka Obamy, choć i jemu się tu ostatnio dostaje, niż Sary Palin. Sukces fenomenalny. W 2009 r. portal odwiedzało 9 mln czytelników miesięcznie, dziś już 26 mln. Wpisów od czytelników jest ponad 4 mln miesięcznie.
Internetowa gazeta Arianny, z niewielką pomocą jej przyjaciół z towarzyskiej, politycznej i biznesowej elity Los Angeles, Nowego Jorku i Waszyngtonu, wskoczyła do złotej dwudziestki najpopularniejszych w Stanach portali – tuż za „Washington Post”, a przed BBC. Ta 15 pozycja w rankingu oznaczała, że rok temu trzeba byłoby zapłacić za „HuffPo” prawie 100 mln dol.