Rok temu taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Gdy kryzys strefy euro wchodził w gorącą fazę, wszyscy prosili Angelę Merkel o szybką reakcję i udzielenie pomocy Grecji, aby jeszcze nie pogarszać sytuacji. Niemiecka kanclerz, wspierana przez swoich obywateli, za wszelką cenę starała się uniknąć takiego kroku, postrzeganego u naszych zachodnich sąsiadów jako naruszenie zasad Europejskiej Unii Walutowej. Teraz jest zupełnie odwrotnie – to Portugalia, która spośród państw nieobjętych międzynarodową pomocą jest w najgorszej sytuacji, za wszelką cenę broni się przed wejściem pod unijny parasol ochronny. A Niemcy razem z Francuzami robią wszystko, aby premier José Sócrates przestał udawać bohatera i wystąpił o kredyty z tego samego mechanizmu, który trzyma w tej chwili przy życiu Greków i Irlandczyków.
Na nic zdają się całkiem rozsądne argumenty Portugalczyków. Deficyt budżetowy udało się w zeszłym roku znacząco ograniczyć, a najbliższe miesiące przyniosą kolejny jego spadek. Wzrost gospodarczy okazał się lepszy od prognozowanego, a recesja w tym roku mimo ostrych cięć wcale nie jest przesądzona. Społeczeństwo nie cieszy się oczywiście z zaciskania pasa, ale reaguje znacznie spokojniej od Greków. Dość powiedzieć, że dotąd odbył się zaledwie jeden strajk generalny, paraliżujący kraj, o czym mieszkańcy Aten i Salonik mogliby tylko pomarzyć. Ale rynki finansowe raczej słuchają głosów płynących z Berlina niż Lizbony.
Efekt? Oprocentowanie 10-letnich portugalskich obligacji jest wyższe niż polskich i już przekroczyło 7 proc. Pierwsze tegoroczne emisje papierów były co prawda udane - to znaczy znalazły kupców - ale na znacznie gorszych dla kraju warunkach niż jeszcze kilka miesięcy temu.