Poza światem arabskim przegapiono preludium do rewolty. Zaczęło się od tragicznego przypadku Mohameda Bouaziziego, absolwenta wyższej uczelni, który nie mogąc znaleźć zatrudnienia prowadził stragan z warzywami w mieście Sidi Bouzid. Gdy Zachód szykował się do nadchodzących świąt, tunezyjska policja prowadziła walkę z czarnorynkowym handlem, jej ofiarą padł także kram Bouaziziego. Upokorzony wyszedł na miejski plac, oblał się benzyną i podpalił. Był 17 grudnia. Ta desperacja sprowokowała kilkutygodniowe zamieszki, które 14 stycznia doprowadziły do ustąpienia, po 23 latach władzy, znienawidzonego dyktatora, prezydenta Zin Al-Abidin Ben Alego.
Los nieszczęsnego absolwenta skupił większość bolączek współczesnej Tunezji i uruchomił złość bezsilnej, ale licznej grupy dobrze wykształconych (pęd do wiedzy jest tunezyjską tradycją), którzy podobnie jak Bouazizi nie mają szans na etat. O kłopoty gospodarcze obwiniono prezydenta, mimo że nie ponosi on całej winy. Ceny żywności rosną wszędzie na świecie, a bezrobocie, bardziej niż błędy Ben Alego, spowodował wywołany kryzysem w Europie spadek dochodów z turystyki i produkcji przemysłowej, bo Tunezja to wielka europejska szwalnia. Tymczasem narastający gniew podsycały kolejne ofiary starć z policją – według niektórych szacunków zginęło blisko 70 osób – oraz doniesienia portalu Wikileaks o skorumpowanym do cna otoczeniu prezydenta.
Z raportów amerykańskich dyplomatów akredytowanych w Tunisie, określających klan Ben Alich wręcz jako quasi-mafię, wyłania się obraz zachłanności i wystawnego trybu życia samego prezydenta i jego żony, skądinąd marnie wykształconej byłej fryzjerki, wreszcie prezydenckich szwagrów i pociotków, którzy żądali udziałów w każdym większym interesie w kraju, włącznie z bankami i wyższymi uczelniami.