Gdy 11 stycznia Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) zapowiedział ogłoszenie raportu, bardziej niż Polacy zdziwieni byli sami Rosjanie. Był to pierwszy dzień pracy po trwających od Nowego Roku wakacjach zimowych w Rosji. Musiało się wydarzyć coś naprawdę ważnego, by fundować obywatelom taką dawkę emocji tuż po świątecznym wypoczynku.
– Spieszyliśmy się z kilku powodów. Po pierwsze, od otrzymania polskich uwag 17 grudnia mieliśmy miesiąc na ich uwzględnienie i opublikowanie raportu końcowego – mówił zorientowany w sprawie dyplomata rosyjski. – Po drugie, mieliśmy świadomość, jakie emocje katastrofa smoleńska wywołuje w Polsce. Uznaliśmy, że nie ma sensu zwlekać.
Rosjanie spieszyli się tak bardzo, że nie uwzględnili większości polskich uwag. Z kolei Donald Tusk najwyraźniej zakładał, że MAK wykorzysta na poprawki cały dostępny czas. Nie wybrałby się na urlop, gdyby sądził, że raport może zostać ogłoszony wcześniej. Rosjanie postanowili jednak inaczej – opublikowali raport w kształcie, który Tusk określił w grudniu jako „nie do przyjęcia”, na dodatek pod jego nieobecność w Warszawie. Obie decyzje musiały zapaść na szczytach władzy – dochodzenie w sprawie katastrofy smoleńskiej było zbyt wrażliwe, by szefowa MAK Tatiana Anodina mogła działać na własną rękę. Powstało zatem pytanie: dlaczego Władimir Putin zafundował Tuskowi taką przykrą niespodziankę?
Duża część polskich mediów zna już odpowiedź: to atak Rosjan na polskiego premiera. Putin zagrał mu na nosie i dostarczył Jarosławowi Kaczyńskiemu amunicji przeciwko Tuskowi. Po co? By zdestabilizować sytuację polityczną w Polsce i osłabić jej pozycję za granicą przed prezydencją w Unii.