O kształcie granic w Afryce zdecydowano tysiące kilometrów od niej i bez udziału Afrykanów. Późną jesienią 1884 r. na zaproszenie Otto von Bismarcka do Berlina zjechały delegacje kilkunastu dworów europejskich i jednej amerykańskiej republiki, by w dawnym pałacu Radziwiłłów wynegocjować rozbiór Czarnego Lądu. Planu granic ustalonego wtedy w zaciszu gabinetów kancelarii cesarstwa nie zdemolowały reformy administracji kolonialnej, wojny światowe i afrykańskie ani dekolonizacja.
Granice wymyślone w Berlinie są wyjątkowo trwałe i zdążyły już przynieść Afryce dziesiątki konfliktów, głównie wojen domowych, które doprowadziły do narodzin kilku nowych państw. W lipcu na mapie pojawi się kolejne – w południowym Sudanie, którego niezależność przypieczętowało styczniowe referendum. W samym Sudanie w kolejce do niepodległości stoi jeszcze krwawo pacyfikowana prowincja Darfur, nieuchronny wydaje się też rozpad Somalii. Tamtejszy rząd z trudem kontroluje tylko niektóre dzielnice stołecznego Mogadiszu i niewykluczone, że w najbliższych latach znów trzeba będzie na nowo drukować mapy Rogu Afryki, gdzie powstaną między innymi Putland i Somaliland, na razie mateczniki piratów i radykalnych islamistów, którzy terrorem wprowadzają szariat.
Slalom z przeszkodami
Bank Światowy twierdzi, że to układ granic odziedziczony po Europejczykach jest jedną z przyczyn afrykańskiej niedoli. Na innych kontynentach nie ma tylu państw bez wybrzeża morskiego. Brak bezpośredniego dostępu do morza skazuje 40 proc. z ponad miliarda Afrykanów na oddalenie od głównych szlaków międzynarodowego handlu i potencjalnych klientów w Europie, w Ameryce i w Azji.