Gdy wybuchł kryzys – spowodowany wolnorynkową ortodoksją i nadmierną komitywą między polityką a biznesem – Davos płynnie przeszło od bezkrytycznego wielbienia istniejącego porządku do alarmistycznego wypatrywania zagrożeń. W tym roku największym jest podobno „syndrom globalnego wypalenia” – świat, jak mówi inicjator Światowego Forum Ekonomicznego, „jest za słaby, by poradzić sobie z siecią zagrożeń, czyhających na firmy i rządy”. Dlatego potrzebuje Davos.
Kłopot w tym, że samo Davos nie rozumie pokryzysowego świata. Sens tych zjazdów opierał się na zużytej mantrze, że globalne problemy wymagają globalnych rozwiązań. Jednak o ile korporacje potrafią działać na tym szczeblu, o tyle rządy już nie umieją. G20 jest w impasie, bo dwaj najważniejsi gracze globalni nie są w stanie się dogadać, o czym świadczy choćby protokół rozbieżności po wizycie prezydenta Chin w Białym Domu. Drugi problem z Davos tkwi w filozofii tych spotkań: ponieważ ich celem jest znalezienie rozwiązań (cokolwiek to znaczy), nikt nie zastanawia się nad problemami, na które nie ma recept. Refleksja nad nimi mogłaby doprowadzić do wniosku, że Davos nie ma sensu, a tego organizatorzy woleliby uniknąć.
By zatrzeć dojmujące wrażenie, że Zachód nie wie, co myśleć, Davos sięga po mądrość Wschodu. Rok temu szczyt otwierał premier Chin, teraz robi to prezydent Rosji, a w dyskusji nad bezpieczeństwem energetycznym Bronisława Komorowskiego oświeci dyktator Uzbekistanu Islam Karimow. Ale poza tym nic się nie zmieni: możni tego świata będą poszukiwać „wspólnych norm w nowej rzeczywistości”, jak nakazuje hasło tegorocznego zjazdu, pochylą się też nad raportem na temat 37 globalnych zagrożeń, a potem ruszą na stok w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Nawet wieczorne imprezy, które w ubiegłym roku ze względu na kryzys były wyjątkowo ciche, tym razem mają być znowu huczne. To z pewnością przypomni zgromadzonym, po co przyjeżdżają do Davos.