Scena miała symboliczną wymowę. Na początku grudnia, po zawarciu z republikanami umowy o przedłużeniu cięć podatkowych dla bogaczy, Barack Obama wystąpił w Białym Domu wspólnie z Billem Clintonem. Po przedstawieniu go w krótkich słowach oddał mu mikrofon – i wyszedł z sali. Zostawiony sam na sam z dziennikarzami były prezydent mówił długo o tym, jak po klęsce demokratów w wyborach w 1994 r. poradził sobie z republikańską większością. Dziennikarze odebrali nieomylny sygnał: po „laniu” w listopadowych wyborach do Kongresu Obama będzie się wzorował na Clintonie – rozluźni więzi ze swą lewicową bazą i wróci do centrum, ustawiając się na pozycji arbitra między obiema partiami. Taktyka ta, nazywana triangulacją, ułatwiła Clintonowi reelekcję.
Obama od grudnia płynie na wznoszącej fali, a dzięki porażce swej partii w wyborach do Kongresu jest paradoksalnie na najlepszej drodze do zapewnienia sobie drugiej kadencji. Nikt już nie pisze jego epitafiów. Po umowie podatkowej notowania prezydenta w sondażach przestały spadać, a potem poszły w górę – pod koniec stycznia aprobata dla jego polityki sięgnęła 53–55 proc. Ani Clinton, ani Ronald Reagan nie mieli tak dobrych ocen w tym samym okresie swej prezydentury. Poparcie dla Obamy wzrosło po przemówieniu na uroczystości żałobnej po masakrze w Tucson, gdzie idealnie trafił w nastrój zniechęcenia agresywną retoryką polityczną. Zatarł w ten sposób swój wizerunek chłodnego intelektualisty, niezdolnego do okazywania współczucia.
Ku pokrzepieniu serc
Orędzie o stanie państwa było majstersztykiem politycznej empatii.