Miał z pewnością więcej niż 60 lat. Jeszcze niedawno Stary Łabędź żył spokojnie w londyńskiej dzielnicy Clapton. Był typowy: dwa bary, stół do bilardu i nudne gry pubowe, rzutki i warcaby. Skargi na hałasy – w normie. Brak pełnej kuchni, z wyjątkiem tradycyjnego Sunday Roast (niedzielny kotlet). Miał swoich regularsów, mieszkających w pobliżu częstych gości. Niektórzy nosili sympatyczne barowe ksywki, co wpisywało ich w tradycję angielskiego picia, opisywaną chętnie przez socjologów. W niedzielę można było wypić na spacerze z dzieckiem: po drugiej stronie ulicy był placyk zabaw z huśtawką.
Kres Łabędzia zaczął się zbliżać, gdy w okolicy zaprzestano spożywania alkoholu, przynajmniej na opłacalną skalę. – Anglicy najpierw zaczęli kupować tanie piwo z supermarketu (recesja), a potem w ogóle się wynieśli – mówi Roy Kuszny, pijący w ocalałej Krzywej Kuli na drugim krańcu ulicy. Gdy się zaczęli wynosić, zabrakło pieniędzy na licencję od Sky Sports (do 2 tys. funtów miesięcznie). Gdy zabrakło ekranu ze sportem, Łabędzia opuściła reszta regularsów. – Na ulicy widzisz raczej Arabów, Hindusów czy ortodoksyjnych Żydów, którzy nie tkną piwa w pubie. Jest jedno polskie biuro księgowe, ale jego klienci nie uratowali sytuacji.
Gdy Łabędź zaczął świecić pustkami, w jego drzwiach stanął Solomon, religijny aktywista lokalny, z zawodu menedżer. Przez długi czas szukał odpowiedniego miejsca na synagogę, która wcześniej działała w zbyt odległym od Clapton miejscu. Solomon wiedział, że musi stać bliżej miejsca zamieszkania wiernego, ponieważ w sobotę nie może on podróżować.