DER SPIEGEL: Monsieur Hessel, pańska mała książeczka „Buntujcie się“ lub „Oburzajcie się” (fr. „Indignez vous“) wywołała potężne echo we Francji i innych krajach. Czy tą publikacją podpalił pan lont rewolucji?
Stéphane Hessel: Z pewnością nie miałem takiego zamiaru, jakkolwiek mój apel obecnie faktycznie płonie niczym lont. Wkrótce będziemy mieli milion sprzedanych egzemplarzy, a do tego tłumaczenia na całym świecie! Ten sukces kompletnie mnie zaskoczył, jest to swego rodzaju masowy fenomen społeczny. W gruncie rzeczy nie ufam rewolucyjnym zrywom, z którymi zawsze łączy się pewne niebezpieczeństwo. Zarazem jednak podziwiam waleczność współczesnych naśladowców Louisa Auguste Blanqui i Michaiła Bakunina, owych anarchistów XIX wieku, którzy na swój sposób chcieli dać sygnał do rewolucji.
Czy postrzega pan siebie w roli ich następcy?
Moja książeczka, to nie jest żadne wielkie dzieło - może to jak gdyby pierwszy człon rakiety, albo pobudka dla naszej świadomości. Ta praca zresztą powstała raczej przypadkowo.
Powie pan jak?
Po rozmowie z moją wydawczynią Sylvie Crossman, która poza tym interesuje się takimi rzeczami, jak nauki buddyjskie i wiedza australijskich Aborygenów. Uznała ona, że w związku z moim biblijnym wiekiem, doświadczeniami z francuskiego ruchu oporu i z mego udziału w pisaniu Deklaracji Praw Człowieka ONZ mam zapewne coś do powiedzenia w sprawach, dotyczących dzisiejszego społeczeństwa.
Takie przesłanie dla młodego pokolenia?
Osiagnąłem ostatnia fazę mego życia. Koniec jest już niedaleko. Dlatego skorzystałem z okazji, aby przypomnieć fundament mojego politycznego zaangażowania: lata w ruchu oporu przeciwko siłom barbarzyństwa podczas II wojny światowej.