W świecie dzieją się wielkie rzeczy: Chiny prześcignęły Japonię, arabskie przebudzenie się rozszerza, USA poważnie myślą o oszczędnościach budżetowych - ale z pola widzenia nie może nam umknąć „rewolucja frytkowa”. Tak - w odróżnieniu od pomarańczowej, goździkowej i innych - swoją kieszonkową rewolucję nazwali Belgowie z tej okazji, że Belgia pobiła właśnie rekord świata: 249, dziś już o dwa więcej dni bez rządu. Negocjujące reprezentacje Flamandów mówiących po holendersku i Walonów mówiących po francusku dogadują się i dogadują, ale już nie wiadomo, czy nad dalszym małżeństwem, czy też nad
rozwodem.
Niektórzy owszem, martwią się z powodu politycznej niezgody. Ale ogólnie brak rządu młodzi Belgowie przyjmują z humorem: „Nareszcie mamy jakiś rekord świata!” - krzyczą sobie na ulicy, gdzie jakieś grupki, mimo chłodu, urządziły zbiorowy striptiz, gdzie indziej pracowano nad ulicznym pokazem baletowym kierowanym przez choreografa internetowego. Miły kraj, znośny deficyt budżetowy, nadwyżka handlowa - 20 mld dol., potrawa narodowa - frytki, stąd nazwa „rewolucji”.
Ale po co ta rewolucja? Oto kraj, który może z powodzeniem obejść się bez rządu. No bo po co obywatelowi rząd? Jak wstaje rano do pracy - to na zaspanie premier nic mu nie pomoże. Tak samo z tramwajami w Brukseli albo pociągami za miastem: chodzą, czy premier jest, czy nie. Wszystko działa. Także policja. I sieć internetowa. Podobnie kina, bary i restauracje. I wodociągi. I szpitale. Na narty można pojechać bez posiedzenia rady ministrów. Także wziąć ślub albo się rozwieść.
Rozmaite instytucje, placówki i służby wprawione w ruch - działają, że tak powiem, na automatycznym pilocie. Reforma prawa ani emerytur do niczego nie jest potrzebna. Wielu obywateli nigdy w życiu nie widziało premiera na żywo, ale z tego powodu nie czują się ani biedniejsi, ani w ogóle nie zaprzątają sobie nim głowy.