>> Artykuł pochodzi z archiwalnego wydania tygodnika POLITYKA z marca 2007 r.>>
Do zbliżenia PRL z Dżamahiriją, czyli Państwem Ludu, doszło w latach 70. Trwała zimna wojna, a lewicowemu, antyzachodniemu i antyamerykańskiemu Kadafiemu było zdecydowanie bliżej do Moskwy niż do Waszyngtonu. Co ważne, swym kontrahentom pułkownik płacił twardymi dolarami lub wymienialnymi na dolary dinarami. W tym samym czasie Edward Gierek szukał pieniędzy na modernizację Polski. PRL, poza wykwalifikowaną siłą roboczą, nie miała nic atrakcyjnego do wyeksportowania. Współpraca z Zachodem nie wchodziła w grę, w płacącym rublami transferowymi Związku Radzieckim nie opłacało się pracować, zostały więc kraje Trzeciego Świata.
Kadafi miał dewizy i ropę, Gierek specjalistów. Rachunek był prosty – Polakom opłacało się budować w Libii, by dostać ropę i móc nią spłacać polskie długi. Libijczycy nie dysponowali własnymi fachowcami, bo ci nieliczni, którzy pokończyli zagraniczne studia, nie kwapili się z powrotem do domu. Dlatego z Polski, Jugosławii i Bułgarii pielgrzymowali tu inżynierowie, mechanicy, robotnicy, lekarze, pielęgniarki, naukowcy. Mimo politycznych waśni z Zachodem, pojawiali się także Niemcy, Francuzi, Anglicy, Włosi, a nawet nafciarze z USA.
Polacy zwali Muammara Kadafiego Kaziem lub Kowalskim. Jego oficjalny tytuł to Przywódca Rewolucji 1 Września. Na początku września 1969 r. dwudziestokilkuletni kapitan Kadafi, syn poganiacza wielbłądów, obalił pierwszego i ostatniego króla Libii, starego i schorowanego Idrisa. Stając na czele wojskowego zamachu stanu młokos wykorzystał nieobecność władcy, który kurował się w Turcji.