W poniedziałek demonstranci podpalili budynek parlamentu i splądrowali kilka komisariatów policji, siedziby radia i telewizji. Jeszcze w niedzielę wieczorem ze studia nadawał syn dyktatora Saif al-Islam Kadafi, zapewniając, że armia stoi po stronie ojca i zrobi wszystko, by uchronić kraj przed wojną domową. „Libia to nie Egipt ani Tunezja. Będziemy walczyć do ostatniego naboju” – ostrzegał.
Żaden przywódca arabski nie rozpędzał obecnych protestów z taką bezwzględnością jak Muammar Kadafi. Libijskie siły bezpieczeństwa używają przeciw demonstrantom ostrej amunicji i ciężkiej broni, z karabinami maszynowymi i rakietami przeciwlotniczymi włącznie. Celują, by zabić. Nauczony upadkiem Hosniego Mubaraka libijski dyktator kazał też zagłuszać telefony i stacje telewizyjne, wyłączył Internet i zakazał wjazdu zagranicznym dziennikarzom.
O jego przetrwaniu zdecyduje przychylność armii, a tej Kadafi nie może być pewien. Dalsze topienie rozruchów we krwi doprowadzi do ponownej izolacji Libii, stąd z protestującymi zaczynają solidaryzować się kolejni ludzie reżimu – na razie z dyktatorem zrywają przede wszystkim dyplomaci, dołączył do nich były rzecznik rządu. A jeśli Kadafi upadnie, Libię czeka zapewne rozbiórka dżamahiriji, osobliwego systemu będącego trzecią drogą między socjalizmem i kapitalizmem, który w teorii zakłada przedstawicielstwo ludu, a w praktyce pozwala kamaryli Kadafiego czerpać dochody z ogromnych złóż ropy.
W tym samym czasie protestowała też szyicka większość w maleńkim i zamożnym Bahrajnie nad Zatoką Perską. Tam jednak panującej dynastii sunnickiej udało się uspokoić demonstrantów – król przelał na konto każdej rodziny w emiracie równowartość 8 tys. zł. Przewrót nie dopełnił się w Jemenie – prezydent Ali Abdullah Saleh obiecał, że zrezygnuje, ale dopiero w przyszłym roku.