Najpierw francuskie myśliwce bombardujące Mirage, potem rakiety Tomahawk z amerykańskich i brytyjskich okrętów i samoloty Tornado miały uczynić libijską obronę przeciwlotniczą „głuchą, ślepą i niemą”. Atakują głównie nocą, a potem samoloty rozpoznawcze i satelity szpiegowskie przesyłają trójwymiarowe obrazy atakowanych celów. Jednak wiemy tyle tylko, ile rzecznicy wojskowi chcą nam powiedzieć. Kiedy zamykamy ten numer POLITYKI, rzecznik Pentagonu admirał Gortney mówi, że nie było ofiar cywilnych; rzecznik Kadafiego w Trypolisie nazywa operację „barbarzyńską agresją”, a premier Putin oburza się na łatwość z jaką Waszyngton sięga po broń (choć Rosja nie oprotestowała rezolucji RB). Kadafi odgraża się zemstą, ale ogłosił nowe zawieszenie broni, buntownicy czekają na broń, której im brakuje.
Nie możemy też – ani politycy, ani opinia publiczna – za każdym razem zaczynać rozważań od zera, bez gorzkich lekcji, jakie dawały poprzednie interwencje zbrojne. W Iraku w 2003 r. bezpośredni powód interwencji okazał się fałszywy: Saddam Husajn nie miał broni masowego rażenia. Co gorsza, Amerykanie oparli się na radach emigrantów irackich, którzy przekonywali, że kampania pójdzie gładko. Fałszywe i zwodnicze okazały się zwłaszcza ich oceny nastrojów ludności, a fatalne w skutkach – rozwiązanie dotychczasowej reżimowej armii i policji, prowadzące do wieloletniego chaosu. W Libii istnieje niebezpieczeństwo równie czarnego scenariusza. Ze źródeł dyplomatycznych wiemy, że z ostrożnością należy podchodzić do stawianego Kadafiemu zarzutu „masakry ludności”.