Zza muru widać dach biało-niebieskiego autobusu z napisem „Ecôle Saint-Vincent” i koronę drzewa. Za bramą jest puste podwórze, a na nim tylko ten autobus i to drzewo. Do 12 stycznia 2010 r. stała tu szkoła. Pierwsza szkoła w Port-au-Prince dla dzieci niepełnosprawnych.
To był wtorek, godz. 16.53. Skończyły się lekcje, uczniowie wrócili do swoich pokoi. Noel Ronald, kierownik internatu, przeglądał jeszcze w biurze papiery. Trzęsienie ziemi trwało 35 sekund. Już kilka chwil później Noel wydobywał z ruin ranne dzieci. Pod gruzami pozostało ośmioro uczniów i troje dorosłych.
Dopiero po dwóch miesiącach przyjechali z buldożerami specjaliści z Europy. Pracowali kilka tygodni, oczyścili teren. Wśród bloków betonu odnaleźli szczątki zmarłych; nie można ich było rozpoznać. Szkoła urządziła im wspólny pogrzeb. Wiele ciał, nie dodaje, wciąż leży pod gruzami miasta.
Guy. Żałoba się nie dokonała
– Nie był to pierwszy koniec świata na Haiti – mówi James Noël, młody poeta. Haiti przywykło do katastrof, do życia na krawędzi. A jednak, jak ogarnąć myślą taką liczbę umarłych? Trzęsienie ziemi pochłonęło ok. 220 tys. ofiar. Ludzie najczęściej mówią o nim po prostu: 12 stycznia.
„Co może literatura? Nic nie może. Przede wszystkim nie może jednak milczeć” – napisał Lionel Trouillot, powieściopisarz. Emmélie Prophète, pisarka, opowiada o pilnej potrzebie mówienia. Potrzebie osobistej, a zarazem publicznej, bo pewne rzeczy muszą zostać powiedziane. Prezydent René Préval nie zabrał głosu przez 10 długich dni po katastrofie.