To nie wybuch wulkanu, ale przesunięcie partyjnych płyt tektonicznych niemieckiej polityki. Chadecka płyta wyraźnie się obniża. Socjaldemokratyczna tkwi w miejscu. A w górę przesuwa się płyta ekologiczna. Fale tego głębinowego zderzenia już docierają na powierzchnię, co zagraża konstelacji rządowej w Berlinie, osłabiając pozycję Angeli Merkel, a w dalszej perspektywie może nawet wpłynąć na postrzeganie Niemiec w Europie.
Niemiecki system federalny miał tę zaletę, że przez dziesięciolecia wzmacniał stabilny układ dwóch wielkich partii – chadeckiej i socjaldemokratycznej. Nawet jeśli w Bonn, a teraz w Berlinie, któraś z nich była w opozycji, to zawsze w którymś z „czarnych” lub „czerwonych” landów miały swoje twierdze. A premier tych landów mógł być atrakcyjnym kandydatem na kanclerza – Kurt Georg Kiesinger z Badenii-Wirtembergii, Willy Brandt z Berlina Zachodniego, Helmut Kohl z Nadrenii-Palatynatu czy Gerhard Schröder z Dolnej Saksonii. Małe partie – liberałowie, Zieloni, a ostatnio lewica – były dopełniaczami. A różne lokalne konstelacje koalicyjne – sprawdzianem przed wielką zmianą w stolicy.
Tym razem przesunięcia są o wiele głębsze. W Badenii-Wirtembergii chadecja pozostała wprawdzie najsilniejszą partią, ale ponieważ liberałowie nie przekroczyli progu 5 proc., więc nie ma z kim rządzić. Zieloni tryumfują. Są przed SPD i w koalicji z socjaldemokratami będą mieli premiera – po raz pierwszy w historii Republiki Federalnej. Kolejny przejaw erozji dwubiegunowego systemu, opartego na partiach ideologicznych, wywodzących się jeszcze z XIX w.