Sezon żeglugowy w Arktyce to zaledwie kilka miesięcy, od czerwca do września. W tym czasie polskie statki i jachty niemal codziennie docierają do Longyearbyen, największej osady na Spitsbergenie. Są naukowe „Oceania” i „Horyzont”, są też eleganckie jachty „Gedania”, „Berg”, „Polski Hak” – dla spragnionych wygód amatorów ekscytujących wakacji na Dalekiej Północy.
I jest „Eltanin”, który od 11 lat kursuje między Hornsundem (Polską Stacją Polarną im. Stanisława Siedleckiego), Calypsobyen (Stacją Polarną UMCS z Lublina), Kaffiøyrą (Stacją Polarną UMK z Torunia), Petuniabuktą (Skottehyttą, bazą Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza z Poznania) i innymi zakątkami Svalbardu (archipelag, w którego skład wchodzi Spitsbergen). Wszędzie tam, dokąd chcą dotrzeć bądź skąd chcą się wydostać naukowcy oraz wszelkiej maści podróżnicy. Przemieszczanie się po terenie, który dysponuje nie więcej niż 40 km dróg, jest bowiem nie lada przedsięwzięciem logistycznym. Autobusów jeździ kilka i to tylko w obrębie miasta. Trzeba więc mieć skuter śnieżny (użyteczny tylko zimą), helikopter albo właśnie jednostkę pływającą.
W maju „Eltanin” wypływa z Gdyni i po kilku tygodniach dociera do serca tej najdalej na świecie wysuniętej na północ zamieszkanej wyspy. Biało-czerwona bandera w porcie znaczy: zaczęło się lato.
Zwierz
Brodacz o niedźwiedziej posturze, gołębim sercu i imponującej gadatliwości na „Eltaninie” spędził ponad trzy lata ze swych dotychczasowych 40. Najpierw jako pierwszy oficer, potem kapitan. Zima w porcie w Gdyni. Lato w Arktyce. Cały czas w ślepej kabinie przy silniku, na wąskim materacu. Jakieś trzy metry kwadratowe prywatnej przestrzeni na tych ogółem niespełna 14. Miejsca akurat tyle, żeby zdjąć buty i wskoczyć do śpiwora.
Zwierz, czyli kpt. Piotr Wiśniewski, zaczyna się uśmiechać nie wcześniej niż na wysokości norweskiego Bodø, kiedy słońce przestaje zachodzić. Nie, żeby wcześniej burczał na współpasażerów, ale jak trzeba, to potrafi warknąć.
Zwierz generalnie nie marznie. Czasem tylko włącza farelkę i zapina polar, kiedy inni już dygocą pod kocem. Śpi dużo i mówi dużo. – Najlepiej, gdybym mógł się zameldować w Hornsundzie – powtarza co roku. Polska Stacja Polarna na południu wyspy to jego drugi dom. Wszyscy go tam znają i on zna wszystkich. Ekipy polarników zmieniają się co sezon, a Zwierz zawsze ten sam: czapka z daszkiem, przyciemniane okulary i niebieska kurtka z polską flagą. Na taką kurtkę trzeba sobie zasłużyć. Uszyta specjalnie dla hornsundzkich zimowników; minus 30 stopni mrozu to dla niej norma.
W Arktyce takie rzeczy znaczą. Ciepło jest w cenie. Doświadczenie żeglarskie jest w cenie. Trzeba swoje przejść. Przepłynąć. Trzeba znać łódź od podszewki, umieć naprawić każdą usterkę, wiedzieć, do czego jest ten kabel, a do czego tamten i co się stanie, jeśli zgubi się ta śrubka, którą ktoś właśnie zapomniał przykręcić. A to wiedzą tylko Zwierz i Jerzy Różański – budowniczy, pierwszy kapitan, a obecnie armator, związany z Arktyką już od lat 70. Po nim Zwierz przejął schedę. – Możemy się nie zgadzać z Jurkiem w wielu kwestiach, ale jeśli chodzi o nawigację, to miałem pierwszorzędnego nauczyciela – mówi Zwierz-Wiśniewski. Różański osiadł w kaszubskim Ustarbowie, gdzie hoduje kozy (Bodzia i Malwinę). Dzwoniąc z telefonu satelitarnego, nigdy jednak nie czeka się dłużej niż dwa, trzy sygnały. Odbiera natychmiast.
Przez trzy lata Zwierz zżył się z tym ciasnym miejscem na „Eltaninie”. Kupił zegar ścienny za parę złotych i podmalował co większe plamy rdzy, co prawda nieco innym odcieniem czerwieni, ale starannie. Mniejsze plamy zostawił, a maszt wewnątrz wzmocnił srebrną taśmą, która trzyma jak złoto. Ale z początkiem jesieni 2010 r. jego kontrakt wygasł, a on sam przeniósł się na „Expedition” – norweski statek turystyczny, gdzie starszym oficerem jest jego znajomy, Darek Zarwalski. Tutaj wszyscy Polacy się znają. Wszyscy, czyli (nie licząc Hornsundu) średnio ok. 6–8 osób w sezonie i 1–2 poza nim. Prędzej czy później każdy bowiem okazuje się bliższym lub dalszym znajomym Królika. (Królik to pseudonim Jarka Zajączkowskiego, od 10 lat sezonowego kierowcy autobusu w Longyearbyen, przez przyjaciół zwanego ambasadorem Polski na Spitsbergenie).
Po trzech latach na „Eltaninie” dobytek Piotra Wiśniewskiego to metalowe pudło, dwa plecaki i niebieska torba z Ikei, wszystko obwiązane sznurkiem. Koja deck fittera, czyli majstra od wszystkiego, którego funkcję na pokładzie „Expedition” teraz pełni, nadal nie ma okna, ma za to umywalkę i szafkę. Statek płynie w coroczną trasę przez Islandię, Wyspy Kanaryjskie na Antarktydę i z powrotem na Svalbard latem, kiedy nie zachodzi słońce. Zwierz przed wyjazdem poszedł na kawę do Fruene, lokalnej kawiarni, i posiedział chwilę na trawie. Zostawił też swoje CV, od baz turystycznych po firmę sprzątającą. – Marzy mi się, że dzwonią do mnie z takiego „Nordsyssela”, że chcą mnie na kapitana, ale sprzątać też mogę. Nie umiem żyć bez Arktyki – zwierza się Zwierz.
Keyla
Kasia Huzarska, zwana Keylą, zna się ze Zwierzem nie od dziś i ten dwa razy nie musiał jej pytać, czy przyleci na Spitsbergen na pięć tygodni, żeby z nim pływać. Wcześniej sama podróżowała „Eltaninem” jako pasażer, w ramach uczelnianych projektów badawczych, wiedziała więc dobrze, czego się spodziewać. Lubi tę łódź. Lubi pracować jako wolontariusz. Drobna postać w bojówkach moro i solidnych butach dołącza więc do załogi „Eltanina”, zaczynając od gruntownego sprzątania i opisania zawartości wszystkich półek, jaskółek i zęz. Dla niej „Eltanin” to Eltania, taka nieco zaniedbana pani w średnim wieku. Kasia nie jest żeglarzem, ale szybko się uczy. Czasem tylko, siedząc na wachcie, nie jest pewna, czy te góry lodowe to już, bo radar pokazuje niedokładnie. Zazwyczaj jednak daje się kapitanowi wyspać.
Poza tym, że statek przewozi pasażerów, zapewnia również podstawowe wyżywienie z wykorzystaniem wiezionych na pokładzie zapasów i podstawowe spanie w otwartych kojach, czterech na dole i dwu wąskich pod sufitem, dla odważnych i nikczemnego wzrostu. W sumie może pomieścić 10 osób, ale wtedy już śpi się jak w pociągu relacji Przemyśl–Szczecin, na siedząco. – To taka czerwona taksówka – mówi Kasia, stojąc w kuchni wielkości schowka na szczotki i mieszając zupę na dwupalnikowej kuchence, na której garnki związuje się liną, żeby przy mocniejszym bujaniu nie pospadały.
A tak w ogóle Kasia zbiera próbki osadu do swojego piszącego się od kilku lat doktoratu, który skończy, ale jeszcze nie teraz. Teraz jeździ. Meksyk, Maroko, Afganistan, Spitsbergen. Córka marynarza. Kasia śpi mało i mówi mało. Nie przerywa, kiedy kapitan opowiada szczegółowo kolejną historię, czasem tylko musi się przejść. Kiedy przez przypadek rani się w nogę, zahaczając o jedną z linek, to gdyby nie plama krwi na spodniach, nawet by nie zauważyła. Potem trochę kuleje, ale przecież nic się nie stało.
Przez pięć tygodni przypływa do Longyearbyen mniej więcej raz w tygodniu. Zapach diesla, którym przesiąka wszystko na pokładzie, trochę jej przeszkadza, marzy więc o wannie, a że wanna w tym mieście to rzadkość, musi się zadowolić prysznicem w porcie. Nie ułatwia życia pasażerom, którzy w większości od tygodni żywili się zupkami w proszku. Jest wegetarianką, jeśli więc ktoś ma ochotę na pulpety, musi je sobie ugotować sam. Ona służy zupą albo kuskusem z warzywami. Szarlotką jej autorstwa zajadają się natomiast wszyscy.
W Gdyni czeka Seweryn. Kiedy Kasia opowiada o ślubie, łagodnieją jej rysy twarzy. Zabrała go tutaj przed kilkoma laty, zazwyczaj jednak podróżują oddzielnie: ona bada osady, on ptaki. Kasia kocha Arktykę, Seweryn kocha Kasię, a ona spędza tu prawie każde lato. I nie zamierza przestać.
Krzyś i Lidka
Kpt. Krzysztof Maria Różański, zwany Krzyśkiem, Krzysiem, zmienił Zwierza w dniu, w którym ów przeniósł się na „Expedition”. Ten przemądrzale inteligentny 26-latek to syn Jerzego, armatora. Absolwent geografii, ewangelicki pastor białostockiej parafii (– Ale tylko pomocniczy – wyraźnie podkreśla), magister nawigacji morskiej in spe, żonglujący na przemian wersetami z Pięcioksięgu Mojżeszowego i Stachurowego. Purysta językowy i bałaganiarz okrętowy w jednym. Gruby podhalański sweter w geometryczne kwiaty noszony co dzień, w niedzielę wzbogaca o białą koszulę pod spodem.
Pierwszy raz ojciec przywiózł go tutaj w 1995 r. – Nic lepszego nie mógł mi zaoferować w wakacje, to mnie wziął ze sobą, a ja przepadłem – mówi, rozwijając żagiel. – Ja tutaj jestem u siebie. Co to znaczy być u siebie? – Jak jesteś nie u siebie, to po pewnym czasie zaczynasz się czuć nieswojo, zaczynasz się nudzić. A jak jesteś u siebie, to nie. Po raz pierwszy jest samodzielnym kapitanem. Do pomocy najpierw przylatuje na dwutygodniowy urlop Renata z Gdyni, na co dzień pracownik dużej firmy, od święta żeglarz. Kolejny tydzień Krzysztof ma spędzić samotnie, co nadrabia miną, a tak naprawdę, to trochę się boi.
Kilka dni przed wyjazdem Renaty odwiedza ich jednak w porcie Lidka, 29-latka, kiedyś z Wrocławia, teraz z Longyearbyen. Przeprowadziła się tutaj kilka miesięcy temu z miłości do Norwega, szuka pracy, pisze swój doktorat na krakowskim filmoznawstwie i na pytanie, czy chce popłynąć jako pierwszy oficer, zgadza się natychmiast. Czy ma doświadczenie? Nie, nawet nie umie pływać. Kapitan nie zastanawia się długo. Potrzebuje pomocy. Lidka wybiera koję po Kasi i robi herbatę. Obwąchują się. On doskonale wie, która lina jak się nazywa i do czego służy – ona wie, że mają różne kolory. On nie uderza się w głowę przy schodzeniu pod pokład, ona robi to spektakularnie za każdym razem. On ma sandały plus grube skarpety, ona ma tylko grube skarpety.
Lidka i Krzysiek dużo rozmawiają. On łapie ją na niewiedzy teologicznej, ona go na tym, że nie wie, kto napisał „Konopielkę” i nigdy nie słyszał, że najlepiej szcza się w koprzywy. Gdy mocno kiwa/kołysze, tak że woda przelewa się górą i zalewa oczy, to Krzysiek sika wprost na pokład, a ona obija się za pancernymi drzwiami do toalety w dziobie i walczy z pompką spuszczającą wodę, która lubi wybijać w najmniej odpowiednich momentach. Gdy płyną na żaglach, to Krzysiek zakłada odziedziczoną po ojcu kurtkę i nuci ułożoną przez siebie na melodię hymnu Związku Radzieckiego piosenkę o urokach jedzenia arktycznych ptaków, a ona siedzi na dachu mostku kapitańskiego i ciągle coś notuje: „Godz. 12:36, głębokość: 258 m, prędkość 3.60 KTS, kierunek Diabasodden”. Kiedy po drodze, niedaleko Petuniabukty, spotykają zodiak (solidny ponton z silnikiem, zwany tak od największego producenta) z naukowcami z Czeskich Budziejowic, którzy podpływają tylko dlatego, że jeden z nich kilka lat temu płynął „Eltaninem” i teraz chciał się przywitać z Jurkiem Różańskim, to Krzysiek przestaje się garbić, gładzi z mądrą miną rzadki zarost, a Lidka poprawia tłuste włosy.
Po kilku dniach nowa porucznik przestaje czuć zapach diesla, wie już, jak schylić głowę, żeby się wciąż nie walić o ten metalowy występ, i opanowała do perfekcji ręczne zwijanie kilkudziesięciu metrów łańcucha kotwicznego przy komentarzach pasażerów, o tym, jakie to polskie (i w ogóle te ze wschodniej Europy!) kobiety są zaradne. I jakie silne! Z okazji urodzin umyła włosy w wodzie morskiej i płynie do mycia naczyń, a na paznokcie i coraz to nowe krosty na brodzie przestała zwracać uwagę. I tak nie ma lustra.
Gdy coś stuka w silniku, dzwonią do Zwierza. Gdy nie mogą znaleźć koncentratu pomidorowego, czytają notatki Kasi.
Turyści
Bywa, że czerwoną taksówkę zamawiają nie naukowcy, ale zwykli turyści, a z tymi może być tak samo śmiesznie jak strasznie. Tym razem na pokładzie jest kilku Niemców i holenderskie małżeństwo, uczestnicy wyprawy into the wild, co w praktyce oznacza, że oni codziennie pokonują pieszo kilkanaście kilometrów, uzbrojeni w aparaty fotograficzne w asyście uzbrojonej w mausera przewodniczki, śpią w namiotach, a za nimi niepostrzeżenie podąża łódź załadowana sprzętem, wiktuałami, piwem i innymi dobrami, o których Amundsenowi nawet się nie śniło. Tacy współcześni facebookowi zdobywcy kręgów polarnych. Do tego głodni i wszyscy jak jeden mąż cierpiący na chorobę morską.
W kategorii podstawowego wyżywienia mieszczą się racuchy z jabłkami, których usmażenie w ilościach hurtowych, w schowku na szczotki podczas sztormu i przy błyskach fleszy turysty, w kryzysie wieku średniego jest doznaniem tyleż ciekawym, ile sprawdzającym w praktyce rzeczywistą kindersztubę smażącej. Na śniadanie chleb z zamrażarki z pierzgą, a na późny obiad najlepiej coś, co wymaga solidnego posolenia, żeby móc wykorzystać wodę morską i co daje się ugotować w jednym garnku z braku innych linek do przywiązywania.
– Nikola – Eltanin! – budzi załogę codziennie rano na kanale 16 rzeczona Nikola, czyli przewodniczka grupy. To ona pierwsza zwymiotuje ukradkiem na pojemniki z paliwem do zodiaka, myśląc, że nikt tego nie widzi. Trzymanie treści żołądkowych to nie lada wyzwanie, kiedy wszyscy wokół co chwilę z impetem wychylają się za burtę (– Tylko nie pod wiatr!), więc kapitan skupia się na nawigacji, podczas gdy jego porucznik – na liczeniu inwentarza. Steffen – niemiecki adept dziennikarstwa, który opisuje swoje mrożące krew w żyłach przygody na przenośnym MacuPro – zamiast siedzieć jak trusia z wszystkimi na pokładzie i wpatrywać się w horyzont, schodzi pod pokład, skąd zaraz dobiega jęk Krzyśka: – Kurwa, narzygał mi na kolana!
Nerwy czasem puszczają. Po kolejnej ostrej wymianie zdań, zakończonej nieoczekiwanym: spierdalaj, bynajmniej nie z ust pastora pomocniczego, Krzysztof Maria zaczyna być Krzysiem. Po kilku udanych cumowaniach w trudnych warunkach dwuosobowa załoga nagradza się nawet przyjacielskim uściskiem i odrobiną wiśniówki udającej domową. – Założenie, że turyści myślą, nie znaczy, że tak jest, i to nas samych nie zwalnia od myślenia – mówią sobie. To z okazji utopienia bosaka, który obiecał przytrzymać jeden z turystów, zajął się jednak zmianą obiektywu na trzysetkę, bo właśnie z wody wynurzył się maskonur. Zwierz to by huknął na jednego z drugim, że ma być porządek. Inni, na razie, klną cichaczem w kułak. – Z naukowcami inaczej się pływa. Oni mają szacunek do Arktyki – grzeje ręce o kubek herbaty Różański junior.
Zmiennicy
Kolejny porucznik zmienia Lidkę nad ranem po siedmiu dniach. Przyjaciel Krzysia z teologii – Janek, zwany Iwanem. Pierwszy raz na Spitsbergenie. Wsiada na pokład w jasnobeżowych spodniach, ogolona głowa, wykąpany jakiś, ale od razu wie, co to szpring i że kluza to otwór na linę, a nie śląska nazwa kluski. Lidka wraca pieszo z portu do domu i dopiero gdy zamyka za sobą drzwi, wszystko zaczyna falować, a ona robi się piekielnie głodna. Śpi na bujającym się, zdaniem jej błędnika, łóżku przez kolejnych 12 godzin. Przez następne 24 nie może złapać pionu, tego fizjologicznego. Psychika woła: możesz wszystko!
Na pytanie, kiedy „Eltanin” wraca do kraju, Krzysiek Różański ma zawsze tę samą odpowiedź: – On nie wraca do Polski. On tam płynie. Przypłynie za rok? – A skąd w przeciwnym razie będziecie wiedzieć, że w Arktyce zaczęło się lato? – śmieje się.