Królewskie ceremonie porywały zawsze. Głośny lekarz i antropolog Gustaw le Bon sformułował prawo mentalnej jedności tłumów, które nie myślą, lecz poddają się obrazom i nastrojowi. Sam Jack London, przecież trzeźwy obieżyświat i awanturnik, tak opisywał koronację Edwarda VII w 1902 r.: „A teraz Gwardia Konna, migają przed oczami piękne bułane konie i złote zbroje. Huragan okrzyków i huk trąb, »Król! król! Boże chroń króla!«. Wszyscy szaleją, to zaraźliwe szaleństwo zwala mnie z nóg i też chcę krzyczeć »Król! Boże chroń króla!«”.
Ale nie wszystkie największe pióra tej świetnej epoki, kiedy słońce nigdy nie zachodziło nad Imperium Brytyjskim, podzielały entuzjazm Londona. H.G. Wells – ten od „Wehikułu czasu” – nie wieścił monarchii powodzenia. „Wyrobiłem w sobie – pisał w autobiografii – przepojoną zazdrością nienawiść do wspaniałych ubrań, prześwietnych apartamentów i całej swobody dzieci królowej Wiktorii i jeszcze bardziej do współczesnych mi jej wnuków”. Klasowa zazdrość, motor rewolucji, wielu pchała, by wróżyć królom smutny kres. Monarchia będzie istnieć tak długo jak nierówności i ani dnia dłużej – pisali socjalistyczni publicyści w Anglii.
Mylili się jednak. Historyk z Uniwersytetu w Durham Andrzej Olechnowicz w jednej ze swych prac badał tę wellsowską zazdrość i krzyczącą niesprawiedliwość – bo przywileje i dostatek nie opierają się przecież na żadnych zasługach (ani wyborze, jak w republice). Doszedł do wniosku, że nawet biedni Brytyjczycy pasji Wellsa nie podzielają: wcale tak nie zazdroszczą swym królom i królewskim książętom pieniędzy ani statusu.
Cztery załamania
Nie oznacza to, że monarchia brytyjska w historii współczesnej była stale popularna i nie drżała o swój los.