Świat

Zamknięci w obozie otwartym

Malta - przystanek dla uchodźców

Tylko nieliczni Afrykańczycy przybywający na Maltę zdobywają status uchodźcy, który pozwoli im swobodnie podróżować po Europie (na fot. obóz w Hal Far). Tylko nieliczni Afrykańczycy przybywający na Maltę zdobywają status uchodźcy, który pozwoli im swobodnie podróżować po Europie (na fot. obóz w Hal Far). Darrin Zammit Lupi/Reuters / Forum
Dla wielu imigrantów maleńka Malta jest pierwszym przystankiem w Europie. Pierwszym i jedynym, chociaż przeprawiając się przez morze liczyli na inną przyszłość.
Tych, którzy nie dostaną statusu uchodźcy czeka deportacja, której za wszelką cenę chcą uniknąć.Darrin Zammit Lupi/Reuters/Forum Tych, którzy nie dostaną statusu uchodźcy czeka deportacja, której za wszelką cenę chcą uniknąć.

Wysiadają z autobusu i wolno, małymi grupkami idą w stronę otwartej bramy. Na rondzie w lewo. Młode somalijskie matki pchają wózki z dziećmi, które urodziły się już na Malcie. Wiatr nadyma guntino, tradycyjne somalijskie suknie zakrywające kobiety aż po same kostki. Przed Somalijkami idą Erytrejczycy o nieco jaśniejszym kolorze skóry, niscy i szczupli. Pozostali pochodzą z Sudanu, Wybrzeża Kości Słoniowej, Nigerii. Niektórzy niosą torby z zakupami, promocyjne opakowania pieluch, papier toaletowy. Inni wymachują teczkami z cienkiego plastiku, w różnych kolorach: różowym, niebieskim, żółtym, zielonym. W środku mają papiery, kilka kartek z podpisami i pieczątkami: wnioski o azyl lub ochronę humanitarną, uzasadnienia, rządowe odmowy, odwołania, prośby o ponowne rozpatrzenie. Chodzą z tym na kolejne przesłuchania, by łatwiej było odpowiadać na pytania komisji. Po przejściu przez bramę rozchodzą się w różne strony: do baraków lub wielkich szarych namiotów.

Po drugiej stronie ulicy stary Maltańczyk porządkuje swój sklepik; z tylnego siedzenia samochodu do otwartego bagażnika przenosi kilka zgrzewek wody mineralnej, pudełka z chlebem, ciastka. Przyjeżdża pod open centre codziennie. Od lat. Nie zarabia kroci, bo w obozie w miarę dobrze karmią, ale zdarza się, że kogoś najdzie ochota na świeży chleb albo ma urodziny i chce zrobić poczęstunek dla kilku osób.

Maltańska pułapka

Dwa ośrodki w Hal Far – otwarty i zamknięty – znajdują się obok siebie, oddziela je może 50 m i rondo. W okolicy jest jeszcze jeden otwarty obóz dla kobiet i kolejny dla mężczyzn. Oraz urząd pracy – bezrobotni Maltańczycy (kilkanaście tysięcy osób, ok. 6 proc.) muszą się tam zjawić trzy razy w tygodniu, żeby podpisać listę i dostać zasiłek. Jadąc przez rondo, widzą imigrantów z open centre kopiących piłkę, siedzących na murkach, grających w karty. I krew się w nich gotuje: to na to idą nasze podatki, na ich markowe ciuchy i telefony komórkowe! Nasz kraj jest dla nich za mały. Niech jadą gdzie indziej.

Lider laburzystów Joseph Muscat też najchętniej wysłałby ich do Włoch, a w imię interesu narodowego w ogóle zakazałby marynarce ratowania tonących łódek, którymi imigranci przeprawiają się z Libii. Za ten komentarz nie zostawiono na nim suchej nitki.

Ale sami imigranci też widzieliby się raczej w Szwecji, Niemczech, Wielkiej Brytanii, najczęściej jednak nie mają wyboru. Dla wielu Malta to pułapka. Status uchodźcy, który pozwoli im swobodnie podróżować po Europie, dostaną tylko nieliczni, reszta będzie się ubiegać o inne formy pomocy humanitarnej i jeśli im się poszczęści, w końcu trafią do któregoś z krajów Unii lub do Stanów Zjednoczonych (w ramach międzynarodowych programów relokacji lub przesiedlenia).

Pozostałych czeka deportacja, której za wszelką cenę będą chcieli uniknąć – nie po to zostawiali rodziny, przeprawiali się przez Saharę, nie po to z trudem układali sobie życie w Libii, nie po to prawie wyzionęli ducha na morzu. Dlatego starają się uzbierać trochę pieniędzy i próbują przedostać się dalej na teren Unii. Tyle że po trzech miesiącach kończy im się prawo pobytu i jeśli dadzą się złapać lokalnym służbom, czeka ich powrót na Maltę – tak działa europejskie prawo i konwencja Dublin II. Tylko w minionym roku w ten sposób powróciło tu ponad 600 imigrantów.

A teraz wrócił kolejny. Policjanci podwieźli go pod samą bramę open centre i nawet pomogli wyjąć bagaże. Zgarnęli go na lotnisku. Na walizkach ma jeszcze pomarańczowe naklejki jednej z tanich linii lotniczych, które latają na Maltę z Wielkiej Brytanii lub Włoch. Więc nie udało mu się w Rzymie lub Londynie i oto jest. Mężczyzna w drogim, świetnie skrojonym garniturze i skórzanych mokasynach. Policjanci klepią go przyjaźnie po ramieniu i odjeżdżają. Zanim wejdzie na teren obozu, przystanie jeszcze na chwilę przed bramą i pokręci głową z rezygnacją.

 

Droga przez mękę

Obozowy budynek jest duży, z żółtawego maltańskiego wapienia. Wszystkie okna za kratami, a wąski spacerownik przed wejściem ogrodzony jest trzymetrową siatką. Gdyby komuś zechciało się po niej wspiąć, miałby jeszcze do pokonania spiralnie skręcony drut kolczasty.

Dzisiaj mamy tu 369 osób – informuje strażnik. – Głównie rodziny z dziećmi, często z noworodkami lub niemowlętami. Najwięcej hałasu robią te nieco starsze, które ganiają się po długim korytarzu z pomarańczowymi lamperiami. Ktoś się śmieje, ktoś krzyknie, głośno gra telewizor. Hałas i tłok.

Abdrahman z żoną jeszcze nie mają dzieci, ale planują, kiedy zamieszkają w bezpiecznym miejscu. Pochodzą z Somalii. W Libii pracowali ponad rok – on na budowie, a ona sprzątała mieszkania. Jednak po wybuchu wojny imigrantów zaczęto brać za najemników Kadafiego. Ludzie wychodzili po chleb i już nie wracali, a ich telefony milkły. Przez 10 dni Abdrahman z żoną ukrywali się w domu, w którym nie było wody, gazu ani prądu. Potem uznali, że ucieczka jest jedynym wyjściem. Przemytnikom zapłacili po półtora tysiąca dolarów: – Dwa dni byliśmy na morzu. Prawie sto osób na niewielkim kutrze – w tym dzieci i kobiety w ciąży. Były problemy z silnikiem, musieliśmy wybierać wodę rękami. Piliśmy własny mocz. Na szczęście uratowała nas maltańska marynarka.

Według szacunków jezuitów z Malty, od rozpoczęcia wojny w Libii takiego szczęścia nie miało co najmniej tysiąc osób, przynajmniej tyle utonęło w morzu. – To liczba, którą możemy potwierdzić, ale jesteśmy przekonani, że utonąć mogło znacznie więcej osób – mówi polski jezuita Jarosław Mikuczewski, który pracuje w Jezuickiej Służbie Uchodźcom na Malcie i dlatego ma stałą przepustkę do obozów, w których często rozmawia z uchodźcami.

Z kolei porucznik Andrew Malila, który dowodzi maltańskimi akcjami ratunkowymi na morzu i w powietrzu, woli nie podawać liczb. – Na tych łodziach nie ma listy pasażerów. Gdy statek idzie na dno, możemy tylko zgadywać, ilu ludzi zginęło. Malila daje przykład ostatniej łodzi, która przypłynęła na włoską Lampedusę. Oglądając zdjęcie zrobione z helikoptera, liczbę pasażerów szacował na ok. 300. Gdy statek dobił do brzegu, okazało się, że na pokładzie było ich blisko 800. – To już nie są malutkie łódeczki lub pontony, którymi w przeszłości imigranci wyprawiali się z Libii. Uciekinierzy przybywają do nas teraz na większych i nieco bardziej solidnych kutrach rybackich – tłumaczy Malila. Problemem pozostaje jednak olbrzymie przeładowanie. Obserwujemy też, że wśród uciekinierów jest coraz więcej kobiet i małych dzieci, dla których taka podróż jest dużo bardziej ryzykowna.

Dżazet z Wybrzeża Kości Słoniowej mówi o szczęściu, bo płynęła tylko 48 godzin. Z kolei Faith z Nigerii, o której pisały wszystkie maltańskie gazety, na morzu spędziła 10 dni. Dryfowali bez jedzenia i wody. Faith twierdzi, że samoloty i statki NATO ignorowały ich sygnały o pomoc. Jej ciężarna siostra zatruła się wodą morską i zmarła w chwilę po dotarciu na Maltę. Pogrzeb odbył się na cmentarzu w La Valletcie.

No pictures

Doktor Aleksandra, która pracuje w ośrodku od pięciu lat, widziała niejedno. Mówi, że ważny jest każdy dzień na morzu – im dłuższa podróż, tym gorszy stan zdrowia. Gdy rozmawiamy w jej gabinecie, co chwilę ktoś puka do drzwi.

Nie ma chwili spokoju. Mamy tu wszystko: przeziębienia, biegunki, różne uczulenia, wysypki, przepukliny. Ale najgorzej jest z zębami. Mnóstwo osób ma bardzo poważne problemy z zębami, wieloletnie, nieleczone infekcje. Pomagamy im, jak możemy – opowiada doktor Aleksandra.

O wielu przypadkach depresji i zespołu stresu pourazowego opowiada jezuita z Centrum Pomocy Uchodźcom Joseph Cassar. – Dla tych ludzi to nie jest pierwsze spotkanie z wojną. Już raz uciekli przed nią z własnych krajów. Trafili do Libii, gdzie także nie było im łatwo. Po wybuchu rewolucji sami często byli celami ataków. Znów musieli uciekać. Tym razem przez morze, ryzykując życie. I w tej Europie, po której sobie tak wiele obiecują, znowu są zamykani. Jezuici, a także inne organizacje wysyłają do ośrodków swoich psychologów i wolontariuszy, często zapewniają pomoc psychiatrów.

W pokojach na pierwszym piętrze, z kratami, same kobiety. Głównie Somalijki. Na nasz widok odwracają głowy i krzyczą: „No pictures, no pictures!”. Strażnicy uśmiechają się i zniżają głos: – Niby to wbrew ich kulturze, ale same mają przy sobie różne zdjęcia.

Fotografia bliskiej osoby, telefon, butelka wody, czapka na głowę – to wszystko, co ze sobą zabierają. To nie są turyści, którzy mają czas na spakowanie bagażu. – Dlatego – jak wyjaśnia Mikuczewski – uchodźcy cieszą się nawet z pary skarpetek, którą dostaną w obozie. Magazyn znajduje się w sąsiednim budynku. Stosy kartonów z ubraniami, z pieluchami, kosmetykami. Po sam sufit. Zgrzewki wody mineralnej, koce, proszki do prania. Za część zapłacił maltański rząd, a reszta pochodzi od organizacji pomocowych.

Za bramą

Thank you, Malta. Thank you, Malta! – krzyczą do mikrofonu. Dziękują za pomoc, za uratowanie życia na morzu i dobrą opiekę w ośrodku. Ci, którzy nie mówią po angielsku, szturchają Razaję, żeby nie zapomniał jeszcze dodać, że to ważne: democracy, democracy. – Tak, dziękujemy za demokrację, za wolność. Bo mamy nadzieję, że niedługo wyjdziemy na wolność.

Te nadzieje rozwiewają prawnicy z organizacji pomagających uchodźcom. Przychodzą do obozu, mówią, jak złożyć wniosek o azyl, i tłumaczą zasady panujące na Malcie. Że w ośrodku zamkniętym większość z nich zostanie nawet 18 miesięcy i że te półtora roku może wcale nie wystarczyć na przeprowadzenie procedury azylowej. Że później wyjdą na wolność, ale ponieważ nie będzie ich stać na wynajęcie mieszkania, prawdopodobnie trafią do jednego z ośrodków otwartych. Że dostaną tam dach nad głową i wyżywienie lub kilka euro w ramach ekwiwalentu. Ale też kurs języka i przygotowanie zawodowe. Kto wie, może nawet daleko ich nie przeniosą, może trafią tuż za bramę, za ten kolczasty drut, za rondo, niedaleko urzędu pracy.


Autor jest reporterem Radia TOK FM. Zajmuje się polityką zagraniczną, a szczególnie polityką migracyjną.

Polityka 22.2011 (2809) z dnia 24.05.2011; Świat; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Zamknięci w obozie otwartym"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną