To nasze ostatnie ostrzeżenie. Jeśli ujawnimy nowe nagrania, rozpęta się piekło. Nie zmuszaj nas do tego” – grozili autorzy listu otwartego, zamieszczonego na stronie internetowej o nazwie Inni Narodowcy. Powody do niepokoju mógł mieć Devlet Bahceli, lider skrajnie prawicowej Partii Ruchu Narodowego (MHP). Kilka tygodni wcześniej w sieci pojawiły się bowiem, nagrane ukrytymi kamerami, filmy pokazujące posłów MHP w intymnych sytuacjach z młodymi kobietami. Jedna z nich miała ponoć 16 lat. Filmy doprowadziły do dymisji dziesięciu posłów MHP, ale na tym mogło się nie skończyć.
Przed wybuchem seksafery praktycznie jedyną rzeczą, nad którą dywagowali tureccy komentatorzy w związku z nadchodzącymi 12 czerwca wyborami do parlamentu, była różnica, z jaką rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) zmiażdży przeciwników. Teraz jednak – choć w sieci nie pojawiły się kolejne filmy i choć Bahceli nie podał się do dymisji – to właśnie MHP znalazła się w centrum uwagi. Jej wynik w wyborach zadecyduje bowiem o kształcie tureckiej polityki na najbliższe pięć lat, jeśli nie na dłużej.
Wyborcze rozdania
AKP, która rządzi nieprzerwanie od prawie 10 lat, może liczyć nawet na 50 proc. głosów. Jeszcze rok temu jej główny przeciwnik, opozycyjna Republikańska Partia Ludowa (CHP), ostro walczył o utrzymanie pozycji. Zmienili lidera, porzucili hasła o obronie sekularyzmu na rzecz walki z korupcją i bezrobociem, pozbyli się wielu partyjnych dinozaurów i zrobili ukłon w stronę wyborców kurdyjskich. Wszystko w nadziei na podjęcie wyrównanej walki z partią premiera Tayyipa Erdoğana (AKP). Plan jednak się nie powiódł. CHP powinna być zadowolona, jeśli uda jej się zdobyć choćby 30 proc. głosów. W jeszcze większych tarapatach znajdują się prawicowcy z MHP. Partia, która w takim samym stopniu słynie ze swojej wrogości do Europy i USA co z chęci związania Turcji z krajami Azji Środkowej i Rosją, jeszcze do niedawna mogła liczyć na co najmniej 15 proc. głosów. Jednak po seksaferze walczy o pokonanie 10-proc. progu wyborczego.
Wywindowany próg wyborczy przez lata uniemożliwiał wejście do parlamentu wszystkim mniejszym ugrupowaniom. Na przykład partie kurdyjskie, które reprezentują interesy blisko 15 mln Kurdów, nie uzyskiwały takiego poparcia i przez to nie miały reprezentacji na szczeblu krajowym. (W ostatnich wyborach kurdyjscy politycy zdołali przekroczyć próg, startując jako kandydaci niezależni). Poza tym 10-proc. próg sprawia, że głosy niemal połowy Turków, którzy w wyborach popierają mniejsze ugrupowania, w praktyce są po prostu marnowane.
Jeśli MHP znajdzie się za burtą, partia premiera zyska wystarczającą liczbę głosów, aby przeforsować nową konstytucję. 330 mandatów (z 550) pozwoli AKP napisać konstytucję własnoręcznie i poddać ją pod referendum. A przy 367 miejscach w parlamencie nie trzeba będzie nawet przeprowadzać referendum. Erdoğan dokłada więc wszelkich starań, by MHP powinęła się noga. Stąd podejrzenia, że maczał palce w ujawnieniu seksafery. Próbując pozyskać część tradycyjnego elektoratu narodowców, turecki premier skręca dziś coraz bardziej na prawo. Twierdzi np., że żadnej kwestii kurdyjskiej w Turcji dziś nie ma, choć jeszcze kilka lat temu publicznie głosił, że państwo tureckie musi rozpocząć nowy rozdział w stosunkach z kurdyjską mniejszością i przyznać jej należne prawa kulturowe i językowe.
O dziwo MHP, której bojówki były postrachem Kurdów i tureckiej lewicy w latach 70., kibicuje dziś spora część jej najbardziej zagorzałych przeciwników, z liberałami włącznie. Ci, choć nie cierpią faszyzującego Bahceliego, boją się zdominowania sceny politycznej przez Erdoğana i modlą się o to, by opozycja mogła stworzyć wiarygodną przeciwwagę dla AKP. Wielu prorządowych komentatorów podkreśla oczywiście, że zdobycie przez AKP bezwzględnej większości to jedyny sposób na wprowadzenie w Turcji prawdziwie demokratycznej konstytucji w miejsce tej, którą narzuciła Turkom wojskowa junta w 1982 r. Jedynie poprzez zmarginalizowanie niezdolnej do reform opozycji – argumentują – uda się znieść kolejne ograniczenia wolności słowa i rozwiązać, choćby tymczasowo, konflikt z Kurdami.
Wielu Turków – nawet tych, którzy nie kryją swojej sympatii do AKP – obawia się jednak o to, co może nastąpić, jeśli Erdoğan zgarnie całą pulę. „Przyglądając się liście kandydatów AKP, ma się wrażenie, że Erdoğan będzie oczekiwać od swojej grupy parlamentarnej pełnego posłuszeństwa”, ostrzega Sahin Alpay, felietonista prorządowego dziennika „Zaman”. Istnieje ryzyko, dodaje, że konstytucja przygotowana pod dyktando AKP będzie służyć jej do osłabienia opozycji i otworzenia Erdoğanowi drogi do prezydentury.
Układ zostanie
Erdoğan nie ukrywa planów wdrożenia w Turcji systemu prezydenckiego na modłę francuską – tak samo jak nie kryje własnych ambicji dotyczących prezydentury po zakończeniu kadencji premiera. Jeśli plan się powiedzie, może pozostać u władzy co najmniej do 2021 r. Apodyktyczny charakter premiera, jego autorytarne ciągoty oraz postępująca nagonka na media krytyczne wobec AKP i potężnego ruchu muzułmańskiego kaznodziei Fethullaha Gulena (POLITYKA 38/09) – w marcu za kratkami wylądował dziennikarz, który opisywał wpływy zwolenników Gulena w tureckiej policji – przerażają wielu Turków. Tym bardziej że, według byłego ministra spraw wewnętrznych, ludzie z rządu i zwolennicy Gulena stanowią dziś 70 proc. pracowników aparatu bezpieczeństwa. Dziennik „Hurriyet” pisze, że to, co się dzieje w ostatnich latach w Turcji, to nie jest „islamizacja”, której obawiali się zachodni komentatorzy, ale „putinizacja”, czyli opanowanie wszystkich ośrodków władzy przez ludzi z tego samego obozu. „Wybory będą się odbywały, stanowiska będą się zmieniały, ale układ pozostanie taki sam” – czytamy w dzienniku.
Podobne porównania wydają się na razie przesadzone. Za rządów AKP turecka demokracja wykonała wszak spory krok naprzód: przyznano nowe prawa Kurdom, ograniczono rolę wojska w polityce, otworzono negocjacje z UE. Przepowiednie „Hurriyet” mogą się jednak okazać trafne – zwłaszcza jeśli Erdoğan wykorzysta kolejną wygraną do wdeptania w ziemię sekularnej opozycji i ograniczenia wolności prasy.
Erdoğan odkrył tymczasem przepis na wygrywanie wyborów – garść osiągnięć gospodarczych, garść nowych projektów, szczypta dumy narodowej. Do niedawna hasłem wyborczym AKP, wymalowanym na wszystkich billboardach, był apel do wszystkich Turków: „Buyuk dusun”, czyli „Myśl na wielką skalę”. Dziś jest nim: „Sursun Istikrar, buyusun Turkiye!”, czyli „Niech stabilność trwa, a Turcja rośnie”.
A rośnie – i to o 9 proc. rocznie. Sam Erdoğan jeździ po kraju, sprawiając wrażenie, jakby chciał przez następne pięć lat zabetonować pół Turcji. I wylicza – tak jak parę dni temu na wiecu w Aydin: wybudujemy tu, czyli w Aydin, 13 szkół, dwie hale sportowe, 14 oczyszczalni, 9 dróg, szpital, pensjonat, liceum, centrum kultury, muzeum i elektrownię geotermalną (przy czym w całej prowincji Aydinne mieszka zaledwie milion Turków). W Stambule, mieście, którego był kiedyś burmistrzem, Erdoğan myśli na wielką skalę. O otwarciu w 2013 r. tunelu pod Bosforem i budowie trzeciego mostu nad cieśniną premier mówi już od lat. Plan wykopania ponad 45-kilometrowego kanału – „drugiego Bosforu” – łączącego Morze Czarne i Morze Marmara – zaskoczył jednak wszystkich. Erdoğan głosi, że nowy kanał „pozostawi w cieniu Kanał Panamski i Suez”. Dobrze wie, że to przesada, bo Kanał Panamski ma ponad 80 km długości, a Sueski dwa razy tyle. Rozumie jednak, że w kraju, gdzie uczniowie podstawówki recytują codziennie dewizę Atatürka – „Szczęśliwy jest ten, kto nazywa siebie Turkiem” – prawie nic nie przemawia do wyobraźni wyborców tak jak podkreślanie prestiżu i wielkości Turcji.
Mediacje i aspiracje
Stawianie na potęgę Turcji sprawdza się też w polityce zagranicznej. W żadnych wyborach – może z wyjątkiem 2002 r., gdy stosunki z Unią były (jeszcze) gorącym tematem – nie odgrywała ona tak dużej roli jak dziś. Nie chodzi bynajmniej o negocjacje z Brukselą. Topniejące poparcie dla członkostwa w UE (z 71 proc. w 2004 r. do 41 proc. w ubiegłym roku, według sondaży Eurobarometru) w połączeniu z buńczuczną retoryką („To nie my powinniśmy prosić Europę, by nas wpuściła, ale odwrotnie”) spowodowało, że na opowiadaniu się za wejściem do Unii można w wyborach w Turcji tyle samo ugrać, co stracić. Niezły kapitał polityczny można za to zbić za pomocą osiągnięć na arenie międzynarodowej. Konfrontacja Erdoğana z izraelskim prezydentem Szymonem Peresem, która rozegrała się dwa lata temu w Davos, jest na to przykładem. Publicznie zarzuciwszy Izraelczykom i Peresowi, że „wiedzą, jak zabijać” bezbronnych Palestyńczyków – rzecz miała miejsce tuż po krwawej ofensywie izraelskiej w Gazie – Erdoğana powitano w kraju niczym bohatera narodowego. Od razu też skoczyło poparcie dla niego i jego partii.
Erdoğan nie spuszcza więc z tonu. Ostro broni Palestyńczyków, a ostatnio wyznaczył sobie nawet rolę regionalnego mediatora. Niektóre inicjatywy (np. uwolnienie czterech dziennikarzy „New York Timesa” w Libii) się udały; niektóre (zakulisowe negocjacje między Syrią i Izraelem) były o krok od sukcesu; a jeszcze inne (niekonsultowane z Zachodem porozumienie z Teheranem w sprawie irańskiego programu nuklearnego) spaliły na panewce. Wszystkie inicjatywy były jednak odpowiednio nagłośnione w trosce o to, by każdy Turek zrozumiał, że za rządów AKP Turcja zaczyna odgrywać znaczącą rolę w światowej polityce.
Znamienne jest jednak to, że choć na wiecach AKP o polityce zagranicznej mówi się sporo, to poświęca się jej mniej uwagi, niż można się było spodziewać jeszcze parę miesięcy temu. – Jednym z powodów – twierdzi Joost Lagendijk, niegdyś członek Parlamentu Europejskiego, obecnie ekspert Istanbul Policy Center – jest rokosz na Bliskim Wschodzie. Turcy musieli przemyśleć swoją politykę wobec sąsiadów.
Zmuszeni do wyboru między bliskowschodnimi tyranami, z którymi utrzymywali dotychczas bardzo dobre kontakty, a zbuntowanymi społeczeństwami, zaczęli się miotać. Raz opowiadają się po stronie protestujących, jak w Egipcie, a raz bronią reżimów, tak jak w pierwszych miesiącach rozruchów w Libii. Destabilizacja Bliskiego Wschodu jest dla Turków sygnałem do przemyślenia swojej polityki wobec regionu. Lagendijk: – Turcja zrozumiała chyba, że jej bliskowschodnie podwórko nie jest tak atrakcyjne i stabilne, jak sądziła. Patrząc na sytuację w regionie z perspektywy Ankary, trudno dziś widzieć w stosunkach z krajami arabskimi jakąkolwiek alternatywę dla Unii. Po wyborach Turcja może znów otworzy się na Europę.