You! Sir! – wrzeszczy osiłek w czarnych okularach i brązowym mundurze. Próba podejścia bliżej nie jest dobrym pomysłem – palec osiłka ląduje na cynglu karabinu, z potencjalnym celem rozmawia się na odległość wygodnego strzału. Pentagonu broni specjalna formacja policji, jej członkowie z wyglądu przypominają raczej żołnierzy, a zachowują się tak, jakby stali na rogatkach Kabulu. Mają powód być nieco spięci: w marcu 2010 r. szaleniec wyciągnął broń i postrzelił dwóch z nich, zanim zdołali odpowiedzieć ogniem. W październiku ktoś opróżnił magazynek, strzelając w okna na drugim i trzecim piętrze. Pięć kul utkwiło w pancernych szybach, sprawcy dotychczas nie złapano.
23 tys. osób przyjeżdża codziennie do pracy w departamencie obrony USA. Ze stacji metra pod Pentagonem wylewa się rzeka ludzi, którzy miarowym krokiem zmierzają do wejść, machinalnie pokazują legitymacje. Kto idzie wolniej, do tego rozgląda się na boki, od razu budzi podejrzenia. Gości, także tych zaproszonych, policja wyławia i kieruje do kontroli osobistych jak na lotnisku: dwa dokumenty tożsamości, prześwietlanie bagażu, wykrywacze metalu – wszystko w wojskowym drylu, bez zbędnych uprzejmości. Kto przeciśnie się przez to sito, nie wzbudzając podejrzeń, ma prawo podejść do głównego wejścia. Wiosenny upał zostaje za drzwiami, ściana zimnego powietrza potęguje wrażenie, że wchodzi się do bunkra.
Z tego bunkra Ameryka kieruje swoimi wojnami, śledzi ruchy obcych armii, zamawia nową broń, przydziela awanse i racje żywnościowe. Pentagon to zarazem siedziba największego pracodawcy w Ameryce – departament obrony USA zatrudnia 3,7 mln ludzi, w tym 1,4 mln żołnierzy służby czynnej i 700 tys. cywili. Tych ostatnich najwięcej pracuje właśnie w Pentagonie, sekretarz obrony jest cywilem, a tylko połowa personelu to mundurowi.